Prawdziwy czeski film!
Życie. Skomplikowany splot wydarzeń, obrazów, idei... lub też mozolny tryb pracy organizmu: wdech i wydech. Zależnie od tego, jak na to spoglądamy, istnieje. Postacie, które przyjmuje są różne, ale idea zwykle ta sama – przeżyć wszystko, rozmnożyć się i... nie zwariować. Chociaż? Spoglądając na życie wyłącznie jednej grupy – ludzi, wszystko to wcale nie musi tak właśnie wyglądać. W postaci człowieczeństwa, owo „życie”, zwyczajne przetrwanie, przybiera subiektywnie dziwaczne formy. Tudzież raczej zbiór generowanych przez większość symbolizmów, idei, postrzegań, według których należy żyć. Ludzie zdają się być dziwni... Nie przepadają za różnorodnością. Wszystko co inne uznają za szaleństwo stopnia, który wymierza szpital psychiatryczny. Tylko czy większość ma rację?
„Czasem czuję, że wokół nas dzieje się coś dziwnego...” Czy na pewno? Może to my sami, własną „dziwnością” generujemy wydarzenia, wpływamy na poznawane postacie. Przyciągamy takich jakimi sami jesteśmy. Zbieramy się w grupy dziwadeł, które postanawiają po prostu żyć, nie zważając na większość. Tak jak bohaterowie „Opowieści o zwyczajnym życiu”. Zwykli ludzie. Mieszkańcy Pragi. W różnym wieku, różnym stopniu zamożności, różnym stopniu... „zboczenia”. Każdy z nich ukrywa jakiś sekret. Każdy ma coś, czego się wstydzi, ale z czym żyje i co przynosi mu satysfakcję.
Nie znajdziecie tutaj popularności, ani burżuazyjnych wyskoków. Tylko zwykłą rodzinę, która nie potrafi odnaleźć się we współczesności, skąpaną jeszcze w produktach „czekoladopodobnych”. Ona zajmuje się całym światem, tylko nie swoim małżeństwem, on znowu żyje przeszłością, sławą, o której nikt nie pamięta i puszcza sobie bąble z flaszki z piwem. Ich syn, poszukuje wciąż miłości, ale nie może jej przy sobie zatrzymać. Dobra dusza, wieczny kawaler... Ale są też przyjaciele i znajomi.
Jeden z nich wielbi wielkiego manekina, drugi znowu, dla orgazmu gotów jest poprosić o niewinną przysługę sąsiada. I tak sobie żyją, w Złotej Pradze… jednym z najpiękniejszych miast, którego uroda dla nich nie istnieje, zbyt bogaci są sami w sobie.
Reżyser Petr Zelenka, mierzy się z reliktami przeszłości i obrazem tzw. młodego pokolenia, czyli tymi urodzonymi w latach siedemdziesiątych. Jego „starzy” nie wiedzą, co mają zrobić z nagłą wolnością, nie potrafią się w niej odnaleźć; ci młodsi, często paradoksalnie widzą w nich piękno. Podobnie jak w kościach dinozaurów. Piękno, które oni uznają za wadę, przeszłość, której należy się wstydzić.
Wszystko to składa się na opowieść o prawdziwej potrzebie życia w społeczeństwie, o związkach międzyludzkich, o szukających miłości, a nawet o tych, którzy są w stanie o nią błagać. Ludziach bojących się samotności i starości, a jednak nie potrafiących o tym ze sobą rozmawiać. Znajdujących zamienniki, dziwaczne cele. O szaleńcach, którzy chcą tylko zwyczajnie żyć... No, w miarę specyficznie.
Nie potrafimy powiedzieć czy to komedia, tragikomedia, czy też dobry dokument? Nostalgia po tym co przeszło, czy odbicie problemów pokoleń, które raptownie wpadły w specyficzne lata nowego wieku? Tego filmu nie da się określić jednym słowem, podporządkować definicji. Tak jak nie można ogarnąć geniusza… bo za takiego śmiało można uznać reżysera. W rzeczywistości jedynego aktora w tym filmie. Bo co nam po nazwiskach, skoro czeski film, to dla nas wciąż symboliczne określenie. Jednak „Opowieść o zwyczajnym szaleństwie”, to film, którego nie można zapomnieć, film, który zmusza do myślenia, zastanowienia się nad życiem, do dyskusji.
Nad ludźmi, którzy przecież wszędzie są tacy sami, choć na zewnątrz starają się przyjmować narzucone przez większość maski. I ta Praga. Tak odarta ze swej kulturowej „boskości”, w końcu ukazana bez zabytków, bo zabytkami, żywymi, wciąż są oni – ci co pamiętają. I chociaż wiemy, że to tylko film, to w dziwny sposób, nie można się pozbyć wrażenia, że tak naprawdę nikt tutaj nie gra. Każdy jest naturalny, nawet muzyka Karela Holasa. Swojski, w czym utwierdza nas specyficzny dodatek umieszczony na płycie. Dodatek, który można obejrzeć przed samym filmem.
Na pewno, to kolejny po „Ellingu”, „Kumplach” czy „Człowieku bez przeszłości”, obraz udowadniający, że dzieło nie zależy od sław. Wielkich nakładów finansowych. Że można nakręcić film bez pościgów, może dla niektórych nudny i dziwaczny, ale WIELKI. Bo to jest dzieło. Dzieło osobiste, odkrywające „głęboki smutek” reżysera – jego własnego demona. Film, który potrafi powstać po prostu z potrzeby serca, czy też ducha. By przypomnieć, że wszystkim i tak zawsze chodzi tylko o miłość, o szczęście i zwyczajne życie.
Chyba przekazanie tego jest celem samego filmu. Nie tylko przedstawienie świata ludzkiego Europy Środkowej, lecz raczej w pewnym sensie przesłanie. Krzyk samotności, krzyk błagający o miłość, uczucia, które w dziwny sposób wyparte zostały przez cywilizację...