Czy powinno się kręcić filmy na podstawie gier planszowych, skoro Hollywood wciąż nie opanowało ekranizowania gier wideo? *„Battleship” odpowiada na to pełną salwą z burty: tak.*
Jest więc sobie Alex Hopper, nieudacznik, którego życie nabiera wiatru w żagle dopiero po wstąpieniu za nową brata w szeregi marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Wojsko, jak to zwykle bywa w USA, wzmacnia w Hopperze cechy pozytywne – jest ambitny i zdolny, choć odrobinę nieprzewidywalny. Jest też sobie rasa obcych, którzy lądują na Hawajach akurat w momencie, gdy odbywają się tam wielkie międzynarodowe manewry na morzu. Obcy będą chcieli rozwalić marynarkę i skontaktować się z ojczystą planetą, żeby sprowadzić jeszcze więcej obcych. Ich plan odcięcia od reszty świata ośrodka telekomunikacyjnego na wyspie Oahu pewnie byłby mądry, gdyby nie był taki głupi – zamykają się w ten sposób sam na sam z Hopperem, zmuszonym do objęcia dowodzenia nad niszczycielem USS John Paul Jones.
Tyle, jeśli chodzi o fabułę, bo w „Battleship” służy ona jako motywacja do pokazania prujących fale okrętów strzelających do fikuśnych statków przybyszów z kosmosu, na których wszystko się rusza, przekłada, montuje i wydaje kosmiczne odgłosy. Na samym początku dopada widza strach, że teraz przez dwie godziny oglądać będzie laurkę w stylu Michaela Baya wystawioną formacjom amerykańskiej marynarki wojennej. Wiecie, łopoczące flagi, zwolnione tempo, bliskie ujęcia twarzy prawdziwych mężczyzn i kobiet walczących o krainę wolności i sprawiedliwości. To wszystko oczywiście w „Battleship” jest, ale w ilości, która wywoła raczej uśmiech niż zażenowanie. Na całe szczęście o wiele więcej w filmie jest potyczek, ogromnych dział, rakiet woda-woda i groźnie świergoczących broni kosmitów. Studio odpowiedzialne za efekty specjalne, legendarne Industrial Light &
Magic, raz jeszcze udowadnia, że w branży filmowej nie ma sobie równych.
W „Battleship”, jak w żadnej innej produkcji ostatnich lat, widać inspiracje grami komputerowymi. Widać je choćby w projektach pancerzy obcych, silnie inspirowanych takimi seriami jak „Mass Effect” i „Halo”. Widać je w konstrukcji samego filmu – bitwy potężnych machin wojennych przerywane są całkowicie funkcjonalnymi dialogami i okazjonalnymi scenami aktorskimi, niczym cut-scenki w „Gears of War”. No i jest sporo słownictwa militarnego, ale nie za dużo, żeby za bardzo nie odstraszyć. Miliony wielbicieli „Call of Duty” i „Battlefield” poczują się tu jak w domu.
Jest to więc jeden z pierwszych filmów tak mocno kierowanych do pokolenia wychowanego na grach wideo. Do ludzi, którym luki w fabule, drętwe dialogi i okazjonalny amerykański hurrapatriotyzm po prostu nie przeszkadzają, skoro na ekranie tak dużo się dzieje i tak wiele rzeczy wybucha. Jeśli jesteście w stanie usiąść w kinie, uciszyć swojego wewnętrznego malkontenta i przez dwie godziny oglądać świetne efekty specjalne, od czasu do czasu przerywane dialogami (czasem zabawnymi), to jest to idealny film na deszczowe, wiosenne popołudnie.
Michael Bay ma problem. To Peter Berg nakręcił „Pearl Harbour” z obcymi i… wyszedł mu dobry film.