Przebiec po górach 240 km w mniej niż 52 godz. Obejrzyj film o najdłuższym polskim biegu
Niektórzy traktują maraton jak rozgrzewkę, a prawdziwe bieganie zaczyna się u nich po 100 km. Zwłaszcza gdy do pokonania mają ponad dwa razy dłuższe dystanse. Kim są i jak bardzo różnią się od zwykłych śmiertelników?
W regulaminach dotyczących zawodów biegowych organizatorzy niemal zawsze za główny cel podają "upowszechnianie biegania jako najprostszej formy ruchu". W myśl tej zasady biegać może każdy, choć rzadko mówi się, że nie każdy powinien. Na przykład osoby z nadwagą, które nawet jeśli zrzucą w ten sposób kilka kg, to przy okazji obciążą stawy i nabawią się kontuzji. Inną kategorię stanowią ludzie, którzy świadomie wyciszają głos zdrowego rozsądku i porywają się na wyczyn niemożliwy dla zwykłego śmiertelnika. Powstaje jednak pytanie, czym taki biegacz spędzający na 240-kilometrowej trasie dwie doby różni się od osoby biegającej w parku po 5 km albo walczy o "złamanie" godziny w biegu ulicznym na 10 km?
Odpowiedzi na to pytanie można szukać w filmie "Biegacze", który we wtorek 29 maja będzie miał swoją premierę telewizyjną (TVP 2, godz. 23:00). Osoby zainteresowane bieganiem ultramaratonów, czyli dystansów dłuższych niż maratońskie 42 km, zapewne widziały go kilka miesięcy temu w kinie. Ze względu na niszowy temat i ograniczoną dystrybucję (jak przystało na dokument) film nie dotarł wtedy do "niebiegaczy" albo osób, dla których bieganie jest tożsame z kilkukilometrową przebieżką po parku. Niezależnie od własnych doświadczeń i zainteresowania dziedziną ultramaratonów warto jednak obejrzeć "Biegaczy", w których Łukasz Borowski przedstawił sylwetki kilku zawodników biorących udział w morderczym Biegu 7 Szczytów.
W największym skrócie: to 240 km, 1200 m wspinaczki i tylko 52 godziny na dotarcie do mety. Po drodze można liczyć na deszcz i doskwierający upał, chwile euforii i załamania, które paraliżują i odbierają chęć do dalszego biegu. To koszmarne zmęczenie, brak snu, obtarcia, kontuzje, przeciążenia, a dla niektórych nieustanny ból. Kto normalny decyduje się na takie zawody? Dla ludzi biegających rekreacyjnie (albo wcale) żaden "ultras" nie jest normalny. W spędzaniu na trasie kilkudziesięciu godzin teoretycznie nie ma nic przyjemnego, a na pewno nic zdrowego. A jednak z roku na rok coraz więcej osób decyduje się na przekraczanie kolejnych granic i sprawdzanie swoich możliwości na dystansach ultra.
Borowski w swoim filmie udowodnił, że w przypadku "ultrasów" nie ma żadnego schematu i na starcie Biegu 7 Szczytów stają ludzie z zupełnie innych bajek. Menadżer wysokiego szczebla w jednym z największych banków w Polsce, samotny poszukiwacz przygód napędzany kolejnymi wyzwaniami, matka trójki dzieci pracująca w restauracji fast food – właśnie takie osobowości łączy wspólny mianownik, jakim jest nie tylko bieganie na dystansie 240 km, ale walka o zwycięstwo.
Swoją perspektywę na ten świat przedstawia także Balázs Simonyi, reżyser i jeden z aktorów w dokumentalnym filmie "Ultra", który można oglądać na platformie HBO GO. Węgierski filmowiec opowiedział o kilku uczestnikach słynnego Spartathlonu, wyścigu wiodącego z Aten do Sparty (246 km, limit czasu 36 godz.). Dla jednych wyczyn godny szaleńca, dla innych próba charakteru, walka o przetrwanie lub pogoń za marzeniem.
Oglądanie takich filmów o ludziach biegających ultramaratony to dla wielu spojrzenie na nieznany świat, w którym wcale nie chcieliby się odnaleźć. Trudno bowiem zrozumieć motywacje "aktorów" godzących się na wielogodzinny ból i zmęczenie w imię pozornie niewiele znaczącego osiągnięcia. W końcu tylko nieliczni walczą o podium, a na starcie nie brakuje ludzi, którzy po prostu marzą o zmieszczeniu się w limicie czasowym. Co ich do tego pcha? Dlaczego decydują się na liczne wyrzeczenia przez cały rok dla wymarzonego startu? Na to pytanie nie ma jasnej odpowiedzi. A nawet jeśli "ultras" będzie potrafił zdefiniować swoją motywację, to zapewne będzie ona zrozumiała tylko dla niego.
Widzę to po sobie. Przygodę z bieganiem zacząłem kilka lat temu jako świeżo upieczony ojciec tyjący za biurkiem. W ramach postanowienia noworocznego założyłem bawełniany dres, najtańsze buty do joggingu i zacząłem truchtać po 2 km. Apetyt rósł w miarę jedzenia – po fazie parkowych "piątek" i ulicznych "dziesiątek" zaczął się sezon na półmaratony. W tym roku przekonałem się, że potrafię przebiec bez kryzysu 68 km, a jeśli przyłożę się do treningu, to za kilkanaście miesięcy będę mógł poważnie myśleć o "setce". I dopiero wtedy będę mógł odpowiedzieć na pytanie, które czasami słyszę: po co? Dzisiaj tego nie wiem, ale chcę się dowiedzieć.