Pod tymi słowami mogę podpisać się obiema rękami z pełną świadomością, że nikt nie zarzuci mnie krzywoprzysięstwa. Gdyż to właśnie ona jest jedynym i niezaprzeczalnym filarem tej szczególnej historii i to ona skupia na sobie spojrzenia wszystkich, spojrzenia pełne pożądania, czułości, miłości, nie jeden też na jej widok odczuwa dziwnie przyśpieszone bicie serca.
Tajemnicza piękność z „Braterstwa wilków”, upokorzona, sponiewierana i brutalnie zgwałcona kobieta w „Nieodwracalne”, dumna i piękna pani doktor w „Łzach Słońca”, wzgardzona przez wszystkich, kochana tylko przez pewnego chłopca, Malena Scordi, czy wreszcie przybita bólem i cierpieniem, stojąca z Matką pod krzyżem, Maria Magdalena.
Teraz piękna Daniela kusi i zniewala wszystkich wokół. To ją dostrzegł w oknie niepozorny, chorowity na sercu Francois i to on postawił wszystko na jedną kartę. On daleki od ideału, gdzie słowo przystojny, jakże odległe jest od niego, zapragnął mieć tylko dla siebie tego anioła w ciele kobiety. I krok po kroku realizuje swoje pragnienie.
Bez wątpienia jest to film dziwny, choć szczególnego rodzaju afirmacja piękna, zmysłowości, subtelności, kolejne, jakże urocze wcielenie. Monica Bellucci nie ma sobie równych, tu słowo piękna jest jak najbardziej na miejscu, każdy film z jej udziałem jest wyjątkową pod każdym względem ucztą, dla ducha i oka. I to ona zostaje pominięta przez ranking miesięcznika „Maxim”, gdzie wśród dziesięciu zaprezentowanych kobiet… większość nawet nie może się z nią równać, do nich pasuje jedynie pojęcia ładna. Być kobietą piękną to znacznie więcej, być kobietą z klasą, Mona Lisą naszych czasów, to urodzić się Monicą Bellucci.
Jest tu film i odrobina teatru, są tu pewne ujęcia, które nie wiadomo, do czego przypiąć, są miłosne zmagania naszego bohatera, aby zatrzymać tą piękność przy sobie i rozkochać ją w sobie. Gdyż jest dziwką, jakże daleką do domowego ogniska, a przy tym własnością pewnego jegomościa, który nie zamierza się z nią rozstać.
Chcąc obejrzeć „Za ile mnie pokochasz?”, trzeba nastawić się na kino artystyczne, francuskie spojrzenie na miłość, erotyzm płynący z każdej, nawet czasem niepozornej, sceny. I wejście z zakupami na schody, jakby wróciła z targu w finałowej scenie „Maleny”, choć przecież tam miała pomarańcze i jesionkę na sobie, ale czy to ważne? Liczy się artystyczny efekt, kompozycja obrazu, rubaszność i dowcip płynący z ekranu, „Przecież to atomowa bomba, stary, przy niej twoja pikawa długo nie wytrzyma”. Tak, w rzeczy samej, jest tak w istocie.
Obraz rozświetlający mroki umysłu, nacechowany dużą ilością światła szczególnie w momentach, gdy warto coś podkreślić. Wtedy jest go bardzo dużo, wtedy jest naprawdę jasno. A jednak, tak, jak w „Malenie” wszystko toczy się wokół Danieli.
Obok włoskiej piękności pojawił się mniej atrakcyjny Gérard Depardieu, jako jej „opiekun”, który dba oto, aby każdej nocy wracała do domu i nie znikała na dłużej. Ale i na niego znajdzie się sposób. Na każdy problem zresztą.