"Purpurowe serca": już to gdzieś widzieliśmy. Widzowie kochają, krytycy nie zostawiają suchej nitki [RECENZJA]
"Purpurowe serca" podbiły Netfliksa. Film celnie trafił w gusta widzów platformy, którzy nie mogą się nachwalić, jak świetna jest to historia. Krytycy z kolei łapią się za głowy i chcą o tej produkcji jak najszybciej zapomnieć.
Takie filmy jak "Purpurowe serca" Elizabeth Allen Rosenbaum najdobitniej pokazują, dlaczego wciąż potrzebujemy tradycyjnego kina i dlaczego to tak ważne, by w dalszym ciągu powstawały filmy nisko- i średniobudżetowe, autorskie lub całkiem niezależne, które będą w pierwszej kolejności dostępne poza obiegiem streamingowym, poza multipleksami.
Chwała Netfliksowi i innym platformom za to, że ułatwiają dostęp do kultury i sztuki, także w miejscach, w których było wcześniej o to raczej trudno. Efektem ubocznym działań pozytywnych stało się jednak niestety koszmarne uśrednienie i "zalgorytmizowanie" gustów, co sprawia, że nowe treści tworzone są według nieznośnego schematu, kasującego wszelką oryginalność i pomysłowość.
Z "Purpurowymi sercami" jest niestety tak samo - z całą pewnością można powiedzieć, że film "da się obejrzeć", ale czy naprawdę do tego dążymy? Czy naszym celem jest poświęcanie cennego czasu i energii na coś, co tylko "da się"? Z malkontenctwem krytykom filmowym wyjątkowo do twarzy, nasza praca jest dużo łatwiejsza, gdy krytykować się da i można, a nawet trzeba.
Widząc jednak kolejny produkt "filmopodobny", zbudowany na jednej nucie, kilku emocjach i niczym więcej, ma się chwilami ochotę po prostu sięgnąć po jakiś stary tekst o innym projekcie platformy i skopiować te same frazy i oceny. Jednak nie - wbrew temu, jaką postawę prezentują twórcy recenzowanego tytułu, warto byłoby zachować resztki przyzwoitości i wymyślić coś nowego, oryginalnego.
W "Purpurowych sercach" jest więc tak, że młoda, zdolna dziewczyna Cassie (Sofia Carson) pracuje w barze, gdzie okazjonalnie śpiewa. Któregoś dnia zjawia się tam grupka poborowych, którzy już niedługo wyruszą z misją na Bliski Wschód. Wśród nich jest też przystojniak Luke (Nicholas Galitzine), typ licealnego futbolisty i króla studniówki. Cassie i Luke na początku znajomości nie wpadają sobie raczej w oko, ale ich losy już niedługo splecie szereg nieoczekiwanych okoliczności, wśród których będzie i ciężka cukrzyca Cassie, i długi Luke'a, a w tle rodzinny niezażegnany konflikt.
Od początku do końca wydaje się jednak, że fabuła ma tu znaczenie drugorzędne, grunt to pokazać ładnych, zdolnych ludzi i ich wielkie problemy, które z gracją, jeden po drugim starają się rozwiązać, aż do szczęśliwego finału. Przepis na przebój murowany i nie jest to zdanie na wyrost, bo sądząc po niezwykle entuzjastycznych recenzjach (czy też: reakcjach) widzów należy sądzić, że to krytycy się mylą, to krytycy się nie znają.
Jest w popkulturze przestrzeń na filmy średnie, jest przestrzeń na filmy wybitne i bardzo złe. Niektóre z tej ostatniej kategorii z czasem bywają nawet określane mianem "kultowych". Nie powinno być jednak miejsca na filmy byle jakie czy schematyczne, bo to zawsze zabija kreatywność, nie pobudza do myślenia, nie przynosi głębszych emocji i przeżyć.
Dla wszystkich więc filmowych purystów i wielbicieli kina angażującego i zaangażowanego, historia Cassie i Luke’a będzie czymś, co pojawi się na krótką chwilę w "topie najchętniej oglądanych produkcji w twoim kraju" i zaraz zniknie, nie czyniąc większych szkód. Niestety, to już kolejny z całego rzędu podobnych filmów, które powodują, że do takiej określonej jakości możemy się już w pewnym momencie przyzwyczaić, a w tym przypadku takie przyzwyczajenie to już określone ryzyko, bo następnym razem możemy już niczego lepszego wcale nie szukać. Oby się ta złowróżbna przepowiednia jednak nie sprawdziła.
Magdalena Maksimiuk
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify, w Google Podcasts oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co, jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.