Jerzy Turek. Szukali u niego rady prawdziwi listonosze
"Panie Józefie, proszę o radę" – pisano często do Jerzego Turka. Choć miał za sobą dziesiątki pamiętnych ról, w ostatnich latach publiczność widziała w nim poczciwego listonosza Garlińskiego z serialu "Złotopolscy". Grał go tak dobrze (i tak długo, bo aż 12 lat) że nawet prawdziwi listonosze prosili go czasem o wstawiennictwo. "Niektórzy szukają pomocy u mnie, nie znajdując jej u prezydenta RP, mając nadzieję, że może ja dam radę załatwić. Wydaje im się, że pracuję w telewizji, a ona przecież może wszystko..." – uśmiechał się.
10.11.2024 | aktual.: 10.11.2024 11:10
Urodził się w 1934 r. w malutkiej Tchórzowej na Mazowszu. Po wojnie rodzina przeprowadziła się do Kobyłki. Dzieciństwo miał biedne, ale wesołe. Siostrą, dwoma braćmi i nim zajmowała się mama, ojciec jeździł odbudowywać Warszawę. Po podstawówce trafił do Liceum Technik Teatralnych w Warszawie. Szkoła okazała się strzałem w dziesiątkę – wprowadzała w świat wyższej kultury, ale uczyła też konkretnych umiejętności, potrzebnych za kulisami: stolarki, szewstwa, krawiectwa... Imponowali mu nauczyciele na wylot znający klasykę światowego dramatu i tzw. techniczni, wyjaśniający, jak działają sceniczne urządzenia. "Poznałem tę maszynerię od podszewki. Oglądałem mnóstwo przedstawień" – wspominał. Nie planował jednak, że zostanie aktorem.
Z Wojtkiem Pokorą, przyszłym filmowym i serialowym partnerem z "Misia" czy "Alternatywy 4" trafili do FSO, gdzie pucowali przywożone z ZSRR pobiedy i odkręcali tabliczki z nazwą rosyjskiej marki, by zmieniać je na swojską polską warszawę. Chcieli razem iść do szkoły oficerskiej, mieli już nawet wypełnione stosowne ankiety, ale wtedy interweniował majster: wyrwał im papiery i podarł. "Może pójdę za to siedzieć, ale kiedyś będziecie mi wdzięczni" – oświadczył zaskoczonym chłopakom. A na ścianie wisiał plakat werbunkowy do amatorskiego kółka teatralnego... I tak się to właśnie zaczęło.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Na wydział estradowy stołecznej akademii teatralnej Jerzy Turek dostał się za pierwszym razem. Budził respekt kolegów. "Choć tylko trzy lata starszy, był dla mnie autorytetem. Wraz z Wojciechem Pokorą byli dla mnie starszymi kolegami, z którymi strach było rozmawiać. Istniała jakaś hierarchia, nie to, co teraz" – wspominał Bohdan Łazuka. Z estradą pan Jerzy jednak niewiele miał później wspólnego, rozrywkę uznał za zbyt ciężki kawałek chleba. Jego żywiołem był teatr. "Film to lipa, tam nawet amator może zagrać, jak jest dobry reżyser. Zagrać 200 przedstawień na scenie tak samo – to jest profesjonalizm" – twierdził. W przeciwieństwie do wielu kolegów, gdy już raz ustalił pomysł na rolę, trzymał się go do ostatniego przedstawienia. "Na setnym przedstawieniu gram tak samo jak na premierze. Nie zmieniam, nie kombinuję. Staram się być solidny. Lojalny w stosunku do reżysera, autora i kolegów. Myślę o tym, żeby komuś nie zepsuć i nie cierpię, jak ktoś mi psuje" – mówił.
Koledzy doceniali tę jego solidność, dla wielu stał się mentorem. Gdy towarzystwo w teatralnej garderobie zanadto się rozbrykało, nie musiał nawet nic mówić – wystarczyło, że spojrzał z ukosa... Ale i jemu zdarzały się przygody i wpadki, wspominane potem latami w gronie wtajemniczonych. Opowiadano więc sobie, jak to w samych początkach telewizji, gdy studia były malutkie i bardzo ciasne, mający za chwilę wygłosić swoją kwestię "Turczyn" utknął w szczelinie między dekoracjami, zaplątał w jakiś kabel i niemal zawisł w powietrzu. Gdyby nie pomoc kolegów z zaplecza, nie dotarłby na czas na telewizyjną scenę. Ale na pomoc zawsze można było liczyć, wszyscy trzymali się razem. "Kwitło wspaniałe życie towarzyskie w teatrze i poza nim. Jak się nam znudziło popijanie wódeczki w teatralnej garderobie, szliśmy do SPATiF-u i tam balangowaliśmy do rana. Rozmawiało się o sztuce, a nie o willach i samochodach, jak dziś" – wspominał pan Jerzy.
Choć serce oddał teatrowi, szeroka publiczność znała go głównie z kina i telewizji. Zadebiutował jeszcze na studiach w "Eroice" Munka, ale jego nazwisko nie pojawiło się w napisach końcowych. Za pełnoprawną pierwszą rolę uchodzi więc ta w "Krzyżu Walecznych" Kazimierza Kutza. "Z niczego nie zdawałem sobie sprawy. Telewizja raczkowała, nie było możliwości oglądania zagranicznych filmów. Atrakcją były specjalne pokazy kreskówek Disneya. Jak poszedłem do Kutza na próbne zdjęcia, to miałem wrażenie, że próbuję sił w innym zawodzie. Nie został mi w pamięci ani jeden dzień zdjęciowy, w takim byłem amoku i strachu. Jedynie pamiętam to, że Kutz miał do mnie ogromną cierpliwość" – wspominał. Kino wojenne stanowiło cały rozdział w karierze Turka, śmiano się nawet, że w każdej wytwórni filmowej czeka na niego dyżurny mundur. Świetny był także w rolach komediowych: grywał głównie drobne role jak lizusa Wacława Jarząbka, śpiewającego do szafy w "Misiu". Pojawiał się na ekranie tylko na chwilę, ale to właśnie tę chwilę zapamiętywali widzowie.
Uważał, że nie nadaje się na aktora pierwszoplanowego, sam siebie nazywał rzetelnym rzemieślnikiem, "aktorem użytecznym" i powtarzał, że kocha grać epizody. Był jednak gotowy na każde wyzwanie aktorskie, chyba że wymagało jazdy konnej, bo koni bał się wręcz panicznie. Epizod czy nie, zawsze dawał z siebie wszystko. Nie uważał się za gwiazdę, na plan przychodził świetnie przygotowany i tego samego wymagał od innych. Drażniły go: "nierzetelność, niepunktualność, nienauczony na czas tekst... Nienawidzę »olewania«. Nie toleruję też niesolidności i głupich żartów w czasie przedstawień" – mówił. Wtedy reagował. "Pokorny i układowy nie jestem. Nie siedzę cicho, kiedy mam coś do powiedzenia". Gdy poziom emocji przekraczał jego wytrzymałość, gwałtownie wybiegał. Najlepiej gdzieś między drzewa, skąd wracał po chwili już całkiem spokojny. Ten jego sposób na gniew doskonale znała żona Bolesława, pieszczotliwie zwana Lesią.
Poznali się przed maturą, pobrali w 1962 r. Z przygodami, bo studiująca na UW Lesia utknęła na obowiązkowych ćwiczeniach i spóźniła się na ceremonię 45 minut. Dwa lata po ślubie na świecie pojawili się bliźniacy: Piotr i Paweł. Lesia przerwała studia, by zająć się chłopcami. Jerzy dużo grał, by utrzymać rodzinę. Być może zbyt dużo – w połowie lat 70. nadwyrężone struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. Po dwóch operacjach nie wiadomo było, czy odzyska głos, myślał nawet, że konieczna będzie zmiana zawodu. Na szczęście głos wrócił, choć aktor musiał na nowo nauczyć się mówić. Lekarze kazali mu też całkowicie zrezygnować ze śpiewania, choć wcześniej, jak wspominała żona, podśpiewywał od rana do wieczora.
To był dopiero początek problemów w rodzinie p. Jerzego. W 1977 roku jeden z jego synów, Paweł, ciężko zachorował. Mimo operacji chłopiec zmarł. O żałobie aktora wiedziało najbliższe otoczenie, nie mówił o swoim smutku publicznie. Dopiero pod koniec życia wyznał w wywiadzie: "Byłem zupełnie innym człowiekiem do 40. roku życia. Syn mi zmarł. W wieku 13 lat. Nie pogodzę się z tym aż do końca". Nie był w stanie dłużej mieszkać w mieszkaniu pełnym wspomnień – musiał się przeprowadzić. Mimo tych dramatów Turek znany był jako wyjątkowo pogodny człowiek. "Świat jest trudny, są plusy, są minusy. Ja zebrałem więcej plusów. Widzi pan tę chmurkę, co wyszła? Mam się martwić? Nie, ja widzę, że jest pięknie. Żyję, i to jest najpiękniejszy dar. Trzeba z niego korzystać".
Największą przyjemność odnajdywał w małych rzeczach: obiedzie ugotowanym przez żonę, drobnych naprawach w domu, który zbudował własnymi rękami, spacerach z psem Portosem, zabawach z wnuczką Olą, zwaną w rodzinie Pinezką. Kultywował przyjaźnie: z Dudkiem i Stanisławem Tymem popijał własnej roboty wino z działkowych jabłek, z Wiktorem Zborowskim i Pawłem Wawrzeckim jeździł na ryby nad ukochany Bug. Tego ostatniego wspierał wytrwale w jego rodzinnych kłopotach, wyremontował mu też własnoręcznie dom. Niejednemu zresztą z aktorskiej braci doradzał w sprawach budowlanych, bo znał się na tym, jak mało kto. Pod koniec życia miał problemy zdrowotne, w 2009 r. doznał udaru mózgu, zdiagnozowano też u niego białaczkę. Wiedział, że odchodzi. Zmarł 14 lutego 2010 roku.