Sils Maria: Persona [RECENZJA]
Jest taka scena w *"Sils Maria", kiedy bohaterka grana przez Juliette Binoche nie rozpoznaje nazwiska popularnego aktora. "W jakim świecie ty żyjesz?" – odpowiada postać Kristen Stewart. "On jest wielką gwiazdą”.*
20.03.2015 16:30
„Kto tak twierdzi?” – bagatelizuje Binoche, a słysząc w odpowiedzi, że „nastolatki”, tylko litościwie prycha. „Jest ich od cholery, uważaj sobie” – kwituje żartobliwie Stewart. W tej jednej wymianie zdań krzyżują się wszystkie najważniejsze zagadnienia filmu – przenikanie się życia z kinem, rzeczywistości z fikcją i sztuki z rozrywką. Ale w pierwszej kolejności jest to cichy hołd dla Kristen Stewart, która niejako mówi tu o sobie – dziewczynie z infantylnych blockbusterów, która oto stanęła do nierównej konfrontacji z ikoną światowego kina i... okazała się od niej lepsza. Nigdy nie lekceważ moich korzeni, mówi.
Olivier Assayas, jeden z najpłodniejszych, najchętniej wyróżnianych i najbardziej nieprzewidywalnych twórców francuskich, jest jednocześnie tym najbardziej „kobiecym”. Rzadko opowiada o mężczyznach (jednym z nielicznych wyjątków „Carlos” z 2010), bo kobieta jest dla niego wciąż niezgłębionym bóstwem i wymarzonym przewodnikiem. Nie dziwi zatem, że być aktorką i wystąpić u Assayasa, to nie tylko dostąpić największego uznania, ale też usankcjonowania własnych umiejętności.
Przez lata błyszczały przecież u niego gwiazdy francuskie (Virginie Ledoyen, Emmanuelle Beart, także Binoche), europejskie (Asia Argento, Connie Nielsen) i azjatyckie (Maggie Cheung – jego pierwsza żona). W „Sils Maria” po raz pierwszy obsadził gwiazdę z Hollywood. Pojawienie się Kristen Stewart w obsadzie jego filmu wielu zaskoczyło.
Dorosła publiczność ma o niej wyrobioną opinię, bo odkąd jako siedemnastolatka podpisała kontrakt na udział w „Zmierzchu”, ciągnie się za nią wyjątkowo nieprzyjemna fama beztalencia, które przez wszystkie odcinki niesławnej wampirycznej sagi przebrnęła na jednej tylko minie i jednym oddechu, by ostatecznie zostać zołzą, która uwiodła żonatego reżysera na planie „Królewny Śnieżki i Łowcy”. Łatwo jest więc Stewart nienawidzić, trudniej – zrozumieć.
Brzmi to być może banalnie, ale Assayas, od zawsze zaintrygowany fasadowością ludzkiego życia (spora część jego filmów opowiada o konfrontacji z wyobrażeniami), szybko odnalazł tu punkt zaczepienia.
Stewart gra Val, amerykańską publicystkę francuskiej gwiazdy Marii (Binoche). Obie podróżują właśnie do szwajcarskich Alp, gdzie ma się odbyć uroczystość na cześć Wilhelma Melchiora, reżysera, który uczynił Marię sławną. Zanim jednak trafiają na miejsce, dociera do nich wiadomość, że Melchior nie żyje. W konsekwencji Val i Maria zostaną w malowniczym Sils Maria na dłużej.
Film Assayasa stanowić ma rodzaj rozliczeniowej medytacji, w której rzeczywistość, fikcja, kino, sztuka, i czort jeden wie, co jeszcze, spotykają się na wspólnej płaszczyźnie, płynnie się ze sobą przenikając, formując nowe kształty. Trochę, jak tytułowe chmury (oryg. „Clouds of Sils Maria”), spowijające jezioro Sils w szwajcarskiej Gryzonii, gdzie toczy się akcja – nieuchwytne, płynne i zwodnicze.
Konfrontacja działa na kilku poziomach.
Po pierwsze, Juliette Binoche mierzy się z własną ekranową personą. Gra tu w końcu wybitną aktorkę dramatyczną, utożsamianą z szeroko pojmowanym kinem artystycznym, występującą wprawdzie także w filmach hollywoodzkich, ale niezaznajomioną z ideą współczesnego, przeładowanego akcją i efektami blockbustera. Za sprawą Val poznaje ten rodzaj kina, a w końcu nawet delikatnie przełamuje się w swojej niechęci do niego.
Tak to wygląda na ekranie, a w rzeczywistości? Bardzo podobnie: kiedyś Binoche odmówiła udziału w „Parku jurajskim”, ale już na plan „Sils...” weszła bezpośrednio po epizodzie w... „Godzilli” Garetha Edwardsa.
Dysputa o tym, czy można wartościować sztukę kosztem rozrywki – uznajmy, że jest to „po drugie” – okazuje się jednym z ciekawszych motywów filmu, najsilniej rozbrzmiewającym w znakomitej, zabawnej scenie rozmowy Val i Marii po seansie hollywoodzkiego hitu dla nastolatków. Aktorka początkowo umiera ze śmiechu, słysząc, jak jej młoda asystentka powołuje się na głębię postaci w kiczowatym widowisku sci-fi. Do czasu. „Gdyby ta sama historia rozgrywała się na farmie albo przy jakiejś linii produkcyjnej, spodobałaby ci się” – mówi wtedy Val, z czym Maria może się tylko zgodzić.
To jedna z kilku scen, w których Assayas w łatwy sposób diagnozuje jedną z największych bolączek w odbiorze współczesnego kina – pseudo-wyrafinowanie, rodzaj snobizmu, nakazujący odbiorcy o teoretycznie wyszukanym podniebieniu ignorować daną treść tylko przez to, że jest ona podana w bombastycznej oprawie. Ilu z nas prychnęło na myśl o „tym filmie dla nastolatków”, nie dopuszczając myśli, że może on kryć w sobie jakąkolwiek – i nieważne, że często uproszczoną – treść.
Na takiej zresztą zasadzie została tu obsadzona Stewart; jako aktorska trzpiotka wywodząca się z kina „niskiego”, rozrywkowego. Ale Assayas nie bez powodu rzucił ją od razu na głęboką wodę, dając do pary swoją największą muzę – Binoche, tu trochę zmanierowaną. Poznał się na jej wartości (czy ktoś dziś jeszcze pamięta, że Stewart znakomicie zagrała m.in. w „Azylu” i „Adventureland”?), ale też potrafił przeniknąć przez fasadę zbudowaną przez tabloidy i portale plotkarskie. Temat ten zostaje zresztą bezpośrednio w „Sils Maria” poruszony – Chole Grace Moretz, grająca popularną aktorkę imieniem Jo-Ann, jest niejako alter ego Stewart. Gdy my siedzimy z nią przy restauracyjnym stole, widząc targające nią emocje, świat na zewnątrz bezmyślnie huczy od plotek o jej romansie z żonatym pisarzem.
Fikcja (często filmowa) – i jest to „po trzecie” – często przenika się z rzeczywistością w „Sils...”, podobnie, jak i w całym dorobku Assayasa. Dość wspomnieć „Irmę Vep” z 1996, gdzie Maggie Cheung wcieliła się w aktorkę imieniem... Maggie, grającą w remake'u słynnych „Wampirów” Louisa Feuillade'a z 1919, odkrywającą rozmaite machinacje na planie.
„Sils...” mogłoby stanowić luźną kontynuację tego filmu, bo centralnym punktem jest tu decyzja, jaką ma do podjęcia Maria – kiedyś zagrała młodą uwodzicielkę w dramacie scenicznym, teraz, po 20 latach, zastanawia się, czy przyjąć w ponownej jego adaptacji rolę kobiety, którą wtedy uwodziła. Jeśli w „Irmie...” Assayas mógł przywołać ducha kina niemego, tu robi to samo z ideą bergmanowskiej psychodramy, unoszącej się nad całością od pierwszej do ostatniej sceny. Na myśl przychodzi przede wszystkim „Persona” z Bibi Andersson i Liv Ullmann, gdzie bohaterka – aktorka, która nagle zaniemówiła podczas przedstawienia – zostaje wraz z osobistą pielęgniarką wysłana na rekonwalescencję do posiadłości nad morzem. I tak, jak pielęgniarka okazuje się drugą osobowością aktorki, tak prowadząc nieskończone dysputy z Val, Maria w pewnym sensie prowadzi je z samą sobą.
Kwestia tożsamości to zresztą nasze „po czwarte” (i ostatnie). Assayas – nie tylko poprzez skojarzenia z „Personą”! -- pyta, gdzie przebiega granica pomiędzy osobowością (aktorki; jego aktorki) a jej (ekranową) personą, i tylko pozornie jest to pytanie banalne, dotyczące kwestii wcześniej rozstrzygniętej. Bo czy faktycznie można ją zatracić? Czy obie – właściwa tożsamość i jej wykwit – mogą się przenikać?
Assayas proponuje układankę niemożliwą, niemal surrealistyczną – Binoche to Maria, Maria to Val, Val to Stewart, Stewart to Moretz, Moretz to Jo-Ann. Ta zaś ma zagrać rolę, którą kiedyś grała Maria, i tak na okrągło. Co więcej, każda z aktorek gra tu w sporym stopniu samą siebie, ale jednocześnie jest to tylko... jakaś kreacja, kolejna maska, ślepa uliczka. W kinie nie ma prawdy, głupcze – zdaje się w ten sposób mówić Assayas. To zaskakujący wniosek, a zarazem prawdziwy policzek – tak dla kina jako formy sztuki roszczącej sobie prawo do obnażania rzeczywistości, jak i dla każdego, kto w trakcie seansu uwierzył, że pozna „prawdziwą Binoche” lub „prawdziwą Stewart”.
Fakt iż najprawdziwszą i najbardziej dookreśloną postacią w całym filmie pozostaje ta z oglądanego przez Marię i Val blockbustera, jest już tylko przewrotną, niemal złośliwą kropką nad i.