Spider-Man: Reaktywacja
"Niesamowity Spider-Man" nie powstał z potrzeby serca. Wytwórnia Universal Pictures musiała go zrealizować, by prawa do ekranizacji przygód Petera Parkera nie wróciły do konsorcjum Marvela/Disneya. Dlatego, po odejściu Sama Raimiego, na fotelu reżysera szybko posadzono Marca Webba, niemalże debiutanta, autora zaledwie jednego filmu. I postawiono przed nim tylko jedno zadanie - niczego nie zepsuć, zrealizować produkcję, która dałaby wytwórni czas na zwarcie szeregów. Webb wywiązał się z tego zadania dobrze, udowadniając, że "500 dni miłości" nie powstało przez przypadek. Jego "Spider-Man", mimo iż nie zachwyca, także nie rozczarowuje. To dobra rozrywka na lato, kolejny udany film o superbohaterze.
04.07.2012 13:49
Webb opowiada historię Spider-Mana od początku, ale najważniejsze elementy pozostawia na swoim miejscu. Peter zostaje ugryziony przez radioaktywnego pająka, obwinia się o śmierć wuja i odkrywa, że "z wielką siłą wiąże się wielka odpowiedzialność". W międzyczasie zakochuje się w szkolnej koleżance i walczy z nawiedzającym Nowy Jork potworem. Dla widza nieoczytanego w komiksach zmiany będą kosmetyczne - zamiast Mary Jane Watson występuje Gwen Stacy (Emma Stone)
, Parker sam konstruuje swoje wyrzutnie sieci, a walczyć musi nie z Zielonym Goblinem, ale Jaszczurem, zmutowanym naukowcem poszukującym uniwersalnego leku.
To, co odróżnia obraz Webba od poprzedników, to jego nastoletniość. To już nie jest historia dla dzieci (choć spokojnie mogą ją obejrzeć), ale dla uczniów gimnazjów i szkół średnich. Widać to przede wszystkim w grze Andrew Garfielda. Jego Peter Parker jest jednocześnie wściekły, zakompleksiony i zagubiony. Gdy odkrywa w sobie moce superbohatera, bawi się nimi beztrosko, na pytanie, czy nie boi się ich, bez zastanowienia odpowiada, że nie. On jest nimi zachwycony. Podobnie zbudowana jest postać Gwen - Emma Stone stawia na naturalność i konstruuje postać dziewczyny z sąsiedztwa. Szkoda, że nie jest ona tak samodzielna i przebojowa jak Mary Jane (Kirsten Dunst) i wciąż kryje się w cieniu Parkera, ale trudno odmówić jej uroku.
To skupienie na postaciach sprawia, że "Niesamowity Spider-Man" to bardziej nastoletni romans niż film akcji, Webb nie zapomina jednak, że kręci film o zmutowanym nadczłowieku. Wrażenie robi zwłaszcza bijatyka w szkole. Rozgrywająca się w ciasnych pomieszczeniach sekwencja urzeka choreografią i dynamizmem. A także świetną sceną ze Stanem Lee (twórcą komiksowego Spider-Mana), który zalicza najlepszy występ z dotychczasowych. Widać, że Webb nie wstydzi się, że kręci film o superbohaterze. Nie próbuje go niuansować ani zagęszczać. O tym, że to nie żaden "Mroczny Rycerz", przypomina widzowi kulminacyjna scena - kiczowata i tandetna, ale i bezwstydnie szczera, chwytająca za serce najprostszymi sztuczkami.
Jeżeli coś w filmie razi, to niechlujność scenariusza. Rzecz o tyle dziwna, że napisał go James Vanderbilt, współautor świetnego "Zodiaka" Davida Finchera. I nie chodzi tylko o to, że "Niesamowity Spider-Man" jest nierówny - czasami błyskotliwy, czasami nudny. Vanderbiltowi wyraźnie brak było nadzoru, bo najzwyczajniej w świecie urywa wątki. Widz nie dowie się więc, dlaczego Spider-Man porzucił pościg za zabójcą wujka, ani jakie były dalsze losy spisku wysłannika Normana Osborna. Boli też niekonsekwencja w budowaniu postaci Jaszczura. Rhys Ifans jest świetnym aktorem, ale nawet on nie zdołał ukryć faktu, że jego postać miota się pomiędzy poczciwym naukowcem, a zmutowanym ludobójcą.
"Niesamowity Spider-Man" najprawdopodobniej rozpocznie nową serię filmów o Spider-Manie. I choć można narzekać na wtórność amerykańskiego kina, to nie da się zmienić rzeczywistości. Pozostaje więc cieszyć się, że obraz Webba nie rozczarowuje. To 2 godziny i 15 minut dobrej zabawy. Nic więcej, nic mniej.