Stanisław Latałło: Był nadzieją polskiego i światowego kina
28.03.2014 | aktual.: 22.03.2017 21:25
Latałło do dziś jest tajemniczą personą, motywacje jego działań pozostają niejasne. Los jest jednak kwintesencją buntu wobec zastanej rzeczywistości, a wizualna wrażliwość dowodem poetyckiej percepcji otaczającego go świata.
W zawodzie pracował zaledwie cztery lata. Mówi się o nim jednak do dziś. Wydawało się, że ma talent, który może zmienić oblicze polskiej kinematografii. Nie należał do kręgów moralnego niepokoju, choć współpracował z mistrzami kierunku – Krzysztofem Zanussim i Tadeuszem Konwickim oraz działał w Zespole X Andrzeja Wajdy.
„Stanisław Latałło nie mieścił się w swoim losie“ – mówił Tadeusz Sobolewski. – „Swoją wrażliwość przekładał na pracę operatorską.“ Fascynował się malarstwem, jego matka twierdziła, że „cały świat postrzegał jako ciąg obrazów“.
Latałło do dziś jest tajemniczą personą, motywacje jego działań pozostają niejasne. Los jest jednak kwintesencją buntu wobec zastanej rzeczywistości, a wizualna wrażliwość dowodem poetyckiej percepcji otaczającego go świata.
Reżyser z wyższej półki
„Proszę spojrzeć, gdzie są jego rówieśnicy, na twórczość Kieślowskiego, na to, co robi Agnieszka Holland. Wierzę, że byłby ważną postacią kina światowego – był oryginalny“ – odpowiada na zadane na poprzedniej stronie pytanie syn Stanisława, Marcin Latałło.
„To jest najważniejsze: mieć własny styl. Włączasz telewizor o drugiej w nocy, widzisz jedną przypadkową scenę i nawet jeśli nie znasz filmu, odgadujesz nazwisko autora: Kubrick, Fellini, Hitchcock... To jest jak sygnatura malarska. Myślę, że ojciec należałby do takich artystów. I na pewno byłby reżyserem”.
Zanim Stanisław Latałło dostał się na wydział operatorski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi, skończył malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. To ono ukształtowało jego sposób patrzenia na świat przez obiektyw kamery.
Światłem malowane
W „Portrecie niedokończonym“ – wspomnieniowej książce, którą w 2005 roku napisał jego syn czytamy, że Stanisław „chciał, żeby ekran miał fakturę niemal malarską, żeby przypominał ikony lub malarstwo El Greca. Szukał sposobu mówienia językiem metafory, kreowania rzeczywistości innej niż codzienna, ta, którą biorą na warsztat dokumentaliści”.
Mówi się, że jego filmy ujmują swoistą anarchią, że są dowodem jego walki z materią i zachwytu nad światem. Dziś uważa się, że był prekursorem w eksperymentowaniu z obrazem. Tadeusz Sobolewski widział w jego filmach niepokój, jaki widział w oczach artysty, który – choć podobno nie lubił się z Krzysztofem Kieślowskim – zadawał podobne mu pytania. Szukał drogi wyjścia z zastanej rzeczywistości, „przemiany, przekroczenia czasoprzestrzennych ram, losu i śmierci”.
Stanisław Latałło zawsze był artystą poszukującym. Eksperymentował z obrazem, stawiał sobie wyzwania reżyserskie, zgodził się nawet wcielić w główną rolę w kultowym filmie Krzysztofa Zanussiego.
Umysł oświecony
Przed kamerą pojawił się tylko raz. To wystarczyło. Stworzył niezapomnianą postać. Jego Franciszek Retman – główny bohater „Iluminacji“ (1972) – inteligent, który zderza się z rzeczywistością PRL-u, stał się bohaterem wszech czasów.
„Takiego bohatera trzeba było pokoleniu“ – pisał Jerzy Płażewski w swojej „Historii Filmu“ – „Nie, że taki pozytywny. Jego sukces życiowy jest względny, jego życiorys nie bardzo nadaje się do skopiowania, ale jest to bohater, który czegoś żarliwie chce i szuka za wszelką cenę prawdy”.
„Zanussi nie wynagradza swego Franciszka cukierkiem, jak się to robi z dzieckiem po grzecznym odrobieniu lekcji“ – czytamy dalej – „Mieć ideały – to kosztuje. A jednak swą nerwową, nowoczesną dramaturgią sugeruje autor, że trudne życie Franciszka ciekawiej jest przeżyć niż trawienną egzystencję filistra, który uważa, że „naukowiec“ to taki sam zawód jak „urzędnik“ czy „inżynier“. Latałło wiedział, że jest inaczej”.
Stanisław czy Franciszek - oto jest pytanie!
Witold Stok, operator filmowy, kolega Latałły i jego współpracownik opowiadając o roli przyjaciela w „Iluminacji“ mówił: „Staszek ze swoimi nieodłącznymi, zamglonymi okularami był na ekranie samym sobą, młodym człowiekiem pełnym rozterek, niepewności, chwilami zabawnym i rozbrajająco wrażliwym. Grał często własne aspiracje i bardzo prywatne wątpliwości. Dzięki jego postaci film zahaczał o nieomal dotykalną rzeczywistość i był o nas, o naszym pokoleniu, o naszych niepokojach, młodych Werterów z socrealistycznym kacem, opowiadał o pogoni za naszym miejscem na ziemi”.
W artykule na łamach Culture.pl czytamy jednak, że Agnieszka Holland przeczyła twierdzeniu jakoby Stanisław Latałło był twórcą kina moralnego niepokoju. Autorka „W ciemności“ twierdzi, że znacznie bardziej od problemów pokolenia zajmowały go indywidualne poszukiwania. Czy to jednak nie sprawia, że jest znacznie bliższy współczesnemu pokoleniu, a jego wątpliwości i poszukiwania nie straciły na aktualności?
Rozłożyć cenzora na łopatki
Krzysztof Zanussi, któremu Latałło pomagał kręcić zdjęcia do „Iluminacji“, wsparł zdolnego artystę w jego pierwszych próbach reżyserskich. Pomógł mu znaleźć producenta do nakręcenia filmu „Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodem“ (1974). Przepięknie zrealizowany, kreacyjny dokument oparty na opowiadaniu „And“ Stanisława Czycza opowiadał o przyjaźni jego autora z legendarnym Andrzejem Bursą.
Mówi się, że drugi film Latałły był znacznie większym wyzwaniem realizacyjnym, niż pierwszy, ale nie zapominajmy, że to telewizyjny debiut artysty „Listy naszych czytelników“ (1973) rozłożył na łopatki ówczesnego cenzora.
Na łamach Kina znany krytyk filmowy Bolesław Michałek wspominał, że oglądał debiut Latałły na jednym z pierwszych pokazów – właśnie w towarzystwie cenzora. Ten podobno rozpłakał się na projekcji, ale film kazał odłożyć na półkę. „Listy...“ miały premierę dopiero siedem lat później. To wtedy na szklanym ekranie publicznie pokazał się bohater Latałły – człowiek nieprzystosowany do rzeczywistości, pechowiec, szukający zapomnienia w świecie swoich filatelistycznych zainteresowań.
Kamera, aparat, eksperymenty z obrazem
Stanisława Latałłę interesował głównie obraz filmowy, jego faktura, gra świateł i cieni oraz kreowanie, a nie zwykłe rejestrowanie rzeczywistości. Tadeusz Konwicki, z którym Latałło pracował nad zdjęciami do „Jak daleko stąd, jak blisko“ mówił, że rzeczywistość zamykana w ramach kadrów przez Latałłę była jakby „naznaczona piętnem magiczności, jakby widziana oczami istoty nie z tego świata”.
Latałło kreował świat w swoich filmach dokumentalnych od 1968 roku. W roli operatora zadebiutował w krótkim dokumencie „Wspólny pokój“. Dwa lata później pracował nad „Sznurem“, potem był autorem zdjęć do dwóch krótkich filmów swojej matki, Katarzyny Latałło, eksperymentalnego „Sam sobie sterem...“ (1971) i dokumentalnego „Kostium i maska“ (1973). Jego ostatnim, nieukończonym dziełem sztuki operatorskiej był „Lhotse“ – kręcony w 1975 roku dokument o wyprawie w Himalaje.
Wyjazd zakończył się dla Latałły tragicznie.
''Ślad'' po śmierci
Stanisław Latałło nie był himalaistą i teoretycznie nie powinien znaleźć się w tak wysokich górach. Zginął podczas wyprawy, nigdy nie było mu dane zobaczyć zdjęć, które kręcił w jej trakcie dla Jerzego Surdela, i z których powstało „Lhotse“.
Co skłoniło Latałłę do wzięcia udziału w tak niebezpiecznej wyprawie? Motywacji jego życiowych decyzji po latach próbuje dociec Marcin Latałło w swoim krótkim dokumencie „Ślad“ (1996). Kiedy jego ojciec wyjeżdżał w Himalaje, Marcin był siedmioletnim chłopcem. Jako dorosły mężczyzna w bardzo intymny i osobisty sposób powraca do historii, która naznaczyła jego dzieciństwo.
„Dla mnie najważniejsze było zrobienie filmu o człowieku nietuzinkowym, a jednocześnie żyjącym problemami, które są ważne dla nas, jak niegdyś dla niego. O maksymaliście i idealiście, dla którego sztuka musiała być czysta, miłość piękna“ – komentuje Marcin. Tragiczna, przedwczesna śmierć Stanisława sprawiła, że nie zdążył pozbyć się ideałów. Został zapamiętany jako ten, który sięga szczytów. I nie zważa na koszty.