Trwa ładowanie...
steven soderbergh
06-05-2013 11:13

Steven Soderbergh: Dziwny reżyser

Steven Soderbergh: Dziwny reżyserŹródło: KMF
d6qzl3t
d6qzl3t

[

]( http://film.org.pl )

Autor ponad dwudziestu filmów, z których każdy jest dziełem autonomicznym (pomijając trylogię Ocean's), formalnie odmiennym od poprzedniego / następnego jego dzieła. Od 24 lat niezmienne eksperymentuje, chwyta się różnych form i gatunków, na każdym kroku zaskakuje, a przyzwyczajenia widzów ma gdzieś. Ten kameleon kina posiada styl, który można nazwać "antystylem" - jeśli bowiem wydaje nam się, że uchwyciliśmy sedno jego twórczości, zobaczyliśmy wyraźny podpis, to wgląd w kolejne filmy niszczy ten pogląd.

Nie zawsze mu film wychodzi. Przyznajmy szczerze - wychodzi mu rzadziej niż częściej. Jest bardzo nierówny, nieprzewidywalny, politycznie skręcony na lewo. Stać go na znakomitą zabawę w mainstreamowe kino, by po chwili wpaść w ambitną artystyczną pustkę. Poniższa filmografia - od pierwszego filmu, jednego z najgłośniejszych reżyserskich debiutów w historii kina, aż do wchodzącego właśnie do kin "Panaceum" - dowodzi jednego: to dziwny reżyser.

d6qzl3t

*Seks, kłamstwa i kasety wideo (Sex, lies, and videotape, 1989) czyli wielka wpadka Cannes*

W roku 1989 w Cannes do rywalizacji o Złotą Palmę stanęli m.in. Giuseppe Tornatore, wraz ze swoim magicznym „Cinema Paradiso”, Emir Kusturica z „Czasem cyganów”, Denys Arcand z „Jezusem z Montrealu”, Shohei Imamura z „Czarnym deszczem”, czy też Jim Jarmusch z „Mystery Train”. Jury, w skład którego wchodził Krzysztof Kieślowski, zdecydowało jednak, że nagroda dla najlepszego filmu powędruje do 26-letniego Stevena Soderbergha za debiutancki „Seks, kłamstwa i kasety wideo”. Do dziś nie rozumiem decyzji kapituły, ponieważ wszystkie filmy wymienione przeze mnie w pierwszym zdaniu zostawiają film Soderbergha daleko w tyle.

Opowieść o seksualnych frustracjach, zdradach i kłamstwach, została okrzyknięta wielkim odkryciem festiwalu. Nie kończyły się „ochy i achy” nad warsztatem nikomu nieznanego twórcy, przyklaskiwania scenariuszowi (Złoty Glob) oraz gratulacje dla Soderbergha oraz Jamesa Spadera (odtwórca jednej z ról głównych). Tylko dlaczego? Spader w roli wrażliwego i zagubionego Grahama Daltona jest po prostu poprawny (taka siódma woda po Davidzie Hemmingsie i jego Thomasie z „Powiększenia” Antonioniego). A sam film to nic innego, jak średni dramat z raczej mało wysublimowanym scenariuszem, który sili się na enigmatyczność i uniwersalność. Najciekawszym elementem „Seksu, kłamstw i kaset wideo” jest zapadający w pamięć tytuł filmu, a to raczej nie świadczy o nim zbyt dobrze. Pierwszy Soderbergh i niepierwszy średniak w jego filmografii. 5/10

*Kafka(1991) czyli groteskowy, surrealistyczny kryminał*

d6qzl3t

Twórczość Franza Kafki każdy zna, lub przynajmniej znać powinien. Ten praski literat zasłynął swym unikalnym, parabolicznym stylem narracji, w którym ukrywał egzystencjalne dociekania. Drugi film Stevena Soderbergha zdaje się być tym stylem przesiąknięty i do tego stylu się odwoływać. Bo oto scenariusz- autorstwa Lema Dobbsa- choć tytułuje się nazwiskiem słynnego pisarza, okazuje się nie być jego suchą biografią. Opowiada jedynie o pewnym wycinku z życia prozaika, a wzbogacony jest fikcją o iście kafkowskim charakterze. Mamy więc do czynienia z czarnym kryminałem, okraszonym surrealistycznym klimatem i przeplatanym motywami z twórczości praskiego autora- czy to z „Zamku”, czy z „Procesu”, a i nawiązanie do „Przemiany” w nim znajdziemy. Film Soderbergha, prócz wyjątkowej struktury fabularnej, wyróżnia się także aktorsko. Jeremy Irons w roli tytułowej, dzięki grze opartej na minimalizmie, idealnie wkomponował się w znany nam portret frasobliwego pisarza. Na dalszym planie przykuwają uwagę liczne postacie o
groteskowym charakterze. Warto nadmienić, że w jedną z nich- w swej ostatniej kinowej roli- wcielił się Alec Guinness. Na uwagę zasługuje także strona techniczna filmu, z wyszczególnieniem zdjęć i muzyki (Cliff Martinez!). Film Stevana Soderbergha to hołd złożony jednemu z najwybitniejszych prozaików XX wieku. Wymyślony został w taki sposób, by swym konceptem nie powstydził się go ten, któremu hołd został złożony- oczywiście, gdyby jeszcze żył. 8/10

*Król wzgórza (King of the Hill, 1993) czyli dzieciństwo w czasach Wielkiego Kryzysu*

Dziś bardziej niż w dniu premiery „Król wzgórza” zaskakuje. Wtedy, cztery lata po debiucie, trudno było przewidzieć, jakim reżyserem Soderbergh stanie się w przyszłości, i trzeci film nie dawał jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Obecnie, gdy filmografia reżysera liczy już kilkadziesiąt tytułów, trudno znaleźć drugie równie ciepłe i pogodne dzieło, pomimo wielu dramatów, jakie spotykają bohaterów. Osadzona w czasach Wielkiego Kryzysu opowieść o przyspieszonym dojrzewaniu kilkunastoletniego Aarona, który pod nieobecność ojca musi zająć się chorą matką i młodszym bratem, jest najbardziej klasycznym filmem Soderbergha, uciekającym od wszelkich eksperymentów formalnych. Jest to też jego jedyny obraz, w którym świat oglądamy oczami dziecka – nie naiwnego chłopca, nie mającego pojęcia o świecie, lecz sympatycznego kombinatora z talentem do wymyślania niestworzonych historii. Z czasem przekonuje się on jednak, że życie samo w sobie niesie wystarczająco dużo niespodzianek, tak tragicznych, jak i komicznych. „Król
wzgórza” do dziś pozostaje jednym z najdoskonalszych dzieł Stevena Soderbergha, w którym mądrość i uniwersalne przesłanie znajdują podparcie w (poskromionym) talencie reżysera. 9/10

d6qzl3t

*Na samym dnie (Underneath, 1995) czyli postmodernistyczny czarny kryminał*

Zaburzona chronologia, kolorowe filtry, estetyka kina niezależnego – to wszystko spotyka się w czwartym filmie Stevena Soderbergha. Niektóre z tych środków wykorzysta jeszcze w późniejszym etapie swojej kariery, ale to właśnie „Na samym dnie” stanowi punkt przełomowy – moment, gdy reżyser „Seksu, kłamstw i kaset video” zaczął bawić się tak narracją, jak i oprawą wizualną. Na to pierwsze mógł mieć wpływ Quentin Tarantino swoimi „Wściekłymi psami” oraz „Pulp Fiction”, który śmiało poczynał sobie z chronologią, i z pewnością zainspirował wielu ówczesnych twórców. Natomiast sztuczki z obrazem mieliśmy już w „Kafce”, lecz tam (przejście z czerni i bieli w kolor oraz nieco surrealistycznym finał) było to wpisane w historię. Tutaj podyktowane jest nie tylko skokami czasowymi (liczne retrospekcje i futurospekcje), ale i chyba upodobaniem samego reżysera do użycia kolorowych filtrów nawet wtedy, gdy jest to kompletnie zbyteczne.

Fabuła obraca się wokół powrotu Michaela do rodzinnego miasta. Opuścił je lata temu, w niezbyt przyjemnych okolicznościach, zostawiając piękną żonę, Rachel. Teraz chce ją odzyskać, a umożliwić mu to może skok na opancerzoną furgonetkę z pieniędzmi, którą sam prowadzi. Jest to jeden z tych filmów, w których facet jest głupi, bo myśli, że pieniądze przynoszą szczęście. Jest jeszcze głupszy, gdyż sądzi, że może zaufać kobiecie. Ale jest sam sobie winny – Rachel może wydawać się zimna i wyrachowana niczym klasyczna femme fatale, lecz ostatecznie ma mocne podstawy, aby taką być.

d6qzl3t

Za długo zabiera Soderberghowi przejście do właściwej, kryminalnej części filmu. Kończy go zaś za szybko – porzuca bohaterów w sytuacji, która aż się prosi o lepszą puentę. Zamiast tego serwuje nam zaskakującą woltę w ostatnim ujęciu, lecz wydaje się ona zbyteczna. „Na samym dnie” jest nie do końca udaną (jeśli w ogóle) próbą zapanowania tak nad formą, jak i gatunkiem. Pozostawia niedosyt, choć ma swój styl, a i ogląda się nieźle. 6/10

*Gray's Anatomy (1996) czyli lekcje ze Spaldinga Graya*

Pierwszy romans Soderbergha ze słynnymi monologami Spaldinga Graya. W kontekście tego typu kina dość ciężko oceniać robotę, jaką wykonał sam reżyser. „Gray’s Anatomy” to tak naprawdę teatr jednego aktora. Przed Soderberghiem z monologami Graya zmierzyli się Jonathan Demme („Swimming to Cambodia”), Nick Broomfield („Monster in a Box”) i Thomas Schlamme („Terrors of Pleasure”).

d6qzl3t

Na tle wymienionych produkcji film Soderbergha wypada nieźle. Mimo tego, że jest on w zasadzie jednym wielkim zbliżeniem na twarz Graya, to czuć tutaj kreatywne podejście reżysera. Od czasu do czasu pojawia się niecodzienne ujęcie, zaskakująca kompozycja, czy też interesujące przejście montażowe. Całość dopełnia klimatyczna muzyka Cliffa Martineza. Nie zmienia to jednak faktu, że w przypadku „Gray’s Anatomy” to Spalding Gray jest artystą i twórcą. Rola Soderbergha polega jedynie na uatrakcyjnieniu narracji, przystosowaniu jej do standardów kina i TV. 6/10 *Schizopolis (1996) czyli umysłowe rozszczepienie autora*

Można powiedzieć, że „Schizopolis” jest pierwszym w pełni autorskim filmem Stevena Soderbergha. Mówiąc „w pełni autorski” mam na myśli to, że prócz wyreżyserowania filmu i napisania do niego scenariusza, Soderbergh objął stanowisko operatora oraz, co istotne, zagrał główną rolę. Efekt? „Schizopolis” to jeden z bardziej pokręconych i niejednoznacznych filmów w karierze tego reżysera. Przemawia za tym mozaikowa kompozycja, w której w dość chaotyczny sposób przeplatają się epizody z nudnego życia głównego bohatera. Problem w tym, że epizody te sprawiają wrażenie nie tylko kompletnie oderwanych od fabuły ale i od rzeczywistości bohatera. Owszem, ten film dokładnie taki miał być, bo przecież nie bez powodu jego tytuł nawiązuje do umysłowego rozszczepienia. Ja jednak nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem kompozycyjnego bałaganu, który nie dość, że trudno się ogląda, to jeszcze trudniej doszukuje się w nim przesłania. Z odpowiednią dozą dystansu można zdrowo uśmiać się z kilku sytuacji, humor w „Schizopolis”
jest bowiem odpowiednio absurdalny. W tle tego chaosu delikatnie pobrzmiewa nawet krytyczny komentarz do relacji międzyludzkich. Jednak jeśli film ten, jako w pełni autorski, ma odzwierciedlać to, co gra w duszy Soderbergha, to przyznaje, iż obawiam się o jego zdrowie psychiczne. Reasumując: „Schizopolis” określiłbym jako przekombinowany eksperyment twórczy, na który nie warto tracić czasu i w głębi którego nie warto doszukiwać się sensu. 5/10

*Co z oczu, to z serca (Out of Sight, 1998) czyli romans w bagażniku*

d6qzl3t

Pierwsza w karierze Stevena Soderbergha zabawa w kino komercyjne. Ot, komedia: on-przestępca, ona-policjantka. Trafiają do jednego bagażnika. Ograniczona przestrzeń sprzyja lepszemu poznaniu obojga "więźniów". I tu pojawia się klasyczny romans: ona się zakochuje, on się zakochuje, ale oboje wiedzą, że to miłość niebezpieczna. Ale i ona chce, i on chce. Aż iskry lecą. Jennifer Lopez, wówczas aktorka, nie piosenkarka, oraz George Clooney, dopiero co uwalniający się od emploi przystojnego doktora z "Ostrego dyżuru", dali pokaz wyśmienitej gry aktorskiej, która zasadza się na odpowiedniej chemii.

A owej chemii by nie było, gdyby nie smakowity scenariusz, nominowany zresztą do Oscara, na podstawie powieści Elmore Leonarda, wypełniony wyśmienitymi dialogami i niebanalną konstrukcją postaci. Dodajmy do tego pomysłową reżyserię Soderbergha, który wytworzył magiczny klimat - trochę noir, trochę bajki, trochę staroświeckiej komedii. Wszystko to dało wyjątkowo dobry film na wielu poziomach; grający na prostych uczuciach i szalenie atrakcyjny dla oka i ucha (bardzo dobry soundtrack Davida Holmesa). Zdecydowanie jeden z najlepszych "soderberghów"! 8/10

*Angol (The Limey, 1999) czyli stary człowiek i montaż*

Podobno najlepszy montaż to taki, którego nie widać. Taki, który ma służyć historii, a nie odwracać od niej uwagę. Gdybym miał wymienić jeden film Soderbergha, w którym przedobrzył z montażem, byłby to właśnie „Angol”. Trudno mi stwierdzić, czy już sama historia jest słaba, czy dopiero tak pocięty i zmontowany obraz zabija cokolwiek wartościowego w opowieści o Wilsonie, starszym angielskim kryminaliście, który na wieść o śmierci córki leci do Stanów Zjednoczonych, aby poznać prawdę i wymierzyć winnym sprawiedliwość. Bardzo dobry Terence Stamp w roli tytułowej dużo chodzi w tym filmie – w pokoju hotelowym, na ulicy, czasem w zwolnionym tempie. Potem widzimy te sceny jeszcze raz. W ogóle dużo tu powtórek, przebitek, retrospekcji i scen, które trudno umiejscowić w czasie. Scen, co do których nie wiem, co właściwie znaczą, jak choćby wielka zbitka montażowa ujęć z Peterem Fondą – dwie minuty rozbawionego Fondy, zamyślonego Fondy, romantycznego Fondy itd. Wszystko to działa na widza wręcz usypiająco. Podoba mi
się posępna tonacja „Angola” i determinacja głównego bohatera. Również fakt, że Soderbergh do ról negatywnych wybrał kontrkulturowe symbole – wspomnianego Fondę czyli „Swobodnego jeźdźca” oraz Barry’ego Newmana, znanego z roli Kowalskiego w „Znikającym punkcie”. Jeśli wspomnieć finały tamtych filmów, zakrawa na żart, że w „Angolu” ci bohaterowie są dobrze prosperującymi facetami w garniturach. Stamp zaś ma dobrego partnera w Luisie Guzmanie. Więcej plusów nie dostrzegam. 4/10

Erin Brockovich (2000)
czyli ta niedobra, niegodziwa korporacja i ta wspaniała, urzekająca Julka

Zła, bogata, zabójcza korporacja kontra samotna matka z zapchlonej mieściny na jankeskiej prowincji. Starcie nonszalancji z zaangażowaniem. Grubą kreską narysowane portrety jednych i drugich, a właściwie drugiej, bo to Julia Roberts jest w centrum uwagi – krzykliwy, zadziorny, pewny siebie MILF. Takie dość irytujące w kinie społecznie zaangażowanym podejście, nie unikające stereotypów i wygładzania kantów, nie przeszkodziło „Erin Brockovich” stać się hitem – film zarobił 250 milionów na świecie, na Julię Roberts spadł deszcz nagród z Oscarem i Złotym Globem na czele (zasłużenie), a na Soderbergha posypały się liczne nominacje (z rzadka zamienione w nagrody). Nie dziwota, bo to żwawo opowiedziana historia, znakomicie grająca na emocjach, a do tego lekka, dowcipna i z niebanalnym wątkiem familijnym i, jakżeby inaczej, miłosnym. Film Soderbergha, mimo dość odważnej i poważnej tematyki, ucieka w rejony bezpieczne, bo ściśle związane z kinem typowo rozrywkowym. Dlatego jako dramat (społeczny? zaangażowany?) nie
sprawdza się wcale, ale jako przykład niegłupiego kina na sobotni wieczór – jest idealne. 7/10

*Traffic (2000) czyli wojna, której nie wygramy*

Jeden z najważniejszych filmów opowiadających o problemie narkotyków. Trzy równolegle historie, trzy różne punkty widzenia i trzy tragedie, które nie pozostawiają złudzeń. „Traffic” to fantastyczny portret wojny, której nie sposób wygrać. Oglądając go zaczynamy sobie uświadamiać, co w tej walce jest tak naprawdę ważne i jak bardzo mylimy się sądząc, że miliony pompowane w zwalczanie karteli przyniosą jakikolwiek skutek. Zachwyca mnogość narracji i perspektyw, przygnębia niekompetencja i bezsens całej akcji. Obraz Soderbergha burzy naszą dotychczasową logikę. To film ciężki w odbiorze, z pesymistycznym przesłaniem, a jednocześnie produkcja niesamowicie wciągająca. Czarująca montażem i zdjęciami, a także grą aktorską z fantastycznym Benicio Del Toro na czele. Wielkie, inteligentne kino, które niczego nie komentuje i nie sugeruje, wszystko pozostawia w rękach widza. Mimo czterech Oscarów „Traffic” bywa niedoceniany przez zwykłych obywateli. Widocznie prawda wydaje nam się zbyt bolesna. Szkoda... 9/10

*Ocean's Eleven: Ryzykowna gra (Ocean's Eleven, 2001) czyli jak okraść kasyno i odzyskać kobietę?*

Historia włamywacza, który po czteroletniej odsiadce wychodzi na wolność i od razu planuje wielki skok. Celem jest skarbiec, do którego trafia utarg z trzech największych kasyn w Las Vegas. Jakby tego było mało, główny bohater ma do wyrównania prywatne porachunki. „Ocean's Eleven: Ryzykowna Gra” to remake filmu z 1960 roku. Aby zainteresować nim współczesnego widza został oczywiście odpowiednio „podrasowany”. Dostajemy fantastyczną obsadę z Bradem Pittem, Georgem Clooneyem i Andym Garcią na czele, masę gadżetów, świetne poczucie humoru oraz niesamowitą lekkość. Oglądając film Soderbergha odnosi się wrażenie, że cała ekipa miała na planie niezłą zabawę. Cieszy także fakt, że reżyser bardzo skrupulatnie pokazuje nam przygotowanie do akcji. Wyliczenia i plany bohaterów potrafią zrobić wrażenie. Oczywiście historia jest naiwna, a intryga momentami chaotyczna, niemniej seans to świetna zabawa, której nie zepsuje nawet nieco przesłodzona końcówka. Lekkie kino sensacyjne, które zdecydowanie warto obejrzeć. 7/10

*Full Frontal. Wszystko na wierzchu(Full Frontal, 2002) czyli z dużej chmury mały deszcz*

Wszystko niby gra, wszystko pozornie na miejscu. Pragnienie stworzenia kina eksperymentalnego, oryginalnego, pasująca do koncepcji realizacja i na dokładkę ciekawi, wyraziści, zdawałoby się – nietuzinkowi aktorzy. Zblazowane środowisko, ogólna niemożność porozumienia, samotność i alienacja, zakłamanie pod płaszczykiem absolutnej, ekshibicjonistycznej szczerości... czyli świetny przepis na dotykającą do głębi analizę, na ponury portret z nihilizmem w tle, coś, po czym można się będzie zadumać nad własnym życiem... I tak dalej. Problem w tym, że nic z tego nie wychodzi. A nie wychodzi dlatego, że postaci są jedna w jedną jak wycięte z papieru i tak mało interesujące, że patrzy się na nich bez najmniejszego zaangażowania, a myśli co chwila uciekają i dryfują w zgoła odmiennym kierunku. Miał być sarkastyczny ogląd rzeczywistości, miał być pomysł na kino alternatywne i z ambicjami, natężenie emocji i splatające się losy, wreszcie oczyszczająca kumulacja... tymczasem z dużej chmury – mały deszcz. Forma w żadnym
razie nie jest w stanie nadrobić braku treści. 5/10

* Solaris (2002) czyli psychologia w kosmicznym skafandrze*

Ekranizacja powieści Stanisława Lema nie jest prosta z dwóch ważnych powodów. Pierwszy związany jest z samą prozą, która rzuca czytelnika na głęboką wodę i proponuje nie tyle klasyczne science-fiction (Lem jest klasykiem tego gatunku), co rozważania filozoficzne, teologiczne - o naturze ludzkiej, o tym, co prawdziwe, a co złudne. Uciekać od tego typu dywagacji nie sposób, bo one budują niezwykłość „Solaris” i świadczą o literackiej potędze Lema. Po drugie, jakakolwiek ekranizacja musi zmierzyć się z filmem Tarkowskiego, uznanym za arcydzieło. Soderbergh, podejmując się przeniesienia na ekran wybitnej powieści, musiał zdawać sobie sprawę z tego, jaki potencjał ma w rękach i z jakimi filmowymi analogiami będzie musiał się zmierzyć.

Jaki był tego efekt? Według mnie najlepszy film Stevena Soderbergha i bardzo inteligentne podejście do tego, o czym mówił Lem. Po pierwsze – w odróżnieniu od Tarkowskigo – postawił na klasyczny sztafaż SF: kosmos, statek kosmiczny, obca planeta. Pośród tego wszystkiego główni bohaterowie walczący ze swoimi uczuciami, mentalnie gubiący się i próbujący dociec prawdy. Thriller? Melodramat? Wszystkiego po trochu z wyraźnie zaznaczoną warstwą psychologiczno-filozoficzną (choć nie tak głęboką, jak u Tarkowskiego, tym bardziej, że w filmie Soderbergha pominięto wątek solaryjskiego oceanu).

Soderbergh wykreował wspaniały, nieśpieszny klimat skąpany w cudownej muzyce Cliffa Martineza. Ascetyczne wnętrza, minimalna ilość efekciarskich ujęć, powolne tempo – kto lubi klimaty sf podobne do „2001 Odysei kosmicznej” czy „Moon”, ten pewnie doceni to, co zrobił Soderbergh. Takiego science-fiction życzyłbym sobie na ekranach częściej. 9/10

* Ocean's Twelve: Dogrywka (Ocean's Twelve, 2004) czyli sequel jak najbardziej udany!*

Terry Benedict, ograbiony właściciel kasyn, odnajduje po kolei wszystkich członków paczki Oceana, zmuszając ich do oddania łupu wraz z odsetkami. Mają na to dwa tygodnie. Niestety, rozrzutny tryb życia sprawia, że aby odzyskać gotówkę muszą zjednoczyć się i wykonać trzy skoki, tym razem w Europie. „Ocean's Twelve: Dogrywka” bawi się kliszami i tworzy całkiem zgrabny pastisz gatunku. Soderbergh czerpie garściami z klasyki złodziejskiego kina, a całości przyświeca po raz kolejny świetny, luźny klimat i fantastyczny, operujący ironią i mrugnięciami oka humor. Wyczyny gangu są oczywiście naciągane do granic możliwości, a sam plan jeszcze bardziej pokręcony i zagmatwany niż w części pierwszej, ale jeżeli kupiliśmy to za pierwszym razem, to i teraz będziemy się wybornie bawić. Idealnie skrojone kino rozrywkowe, które gwarantuje dobry humor na długo po seansie. 8/10 * Bańka (Bubble, 2005) czyli krótki film o zabójstwie*

Soderbergh po raz kolejny w formie eksperymentalnej, lecz tym razem bez gwiazdorskiej obsady i z jeszcze mniejszym budżetem. Historia jest prościutka. Główni bohaterowie to dwójka przyjaciół pracujących w fabryce lalek. Martha to niezbyt urodziwa kobieta, samotnie opiekująca się schorowanym ojcem, Kyle to dużo młodszy od niej, sympatyczny, aczkolwiek zamknięty w sobie chłopak. W ich życiu wieje nudą i przygnębiającą rutyną, ale z braku lepszych perspektyw nie narzekają na to co mają. Ich spokojny tryb życia zaburza pojawienie się atrakcyjnej Rose, młodej matki, samotnie wychowującej dwuletnią córeczkę. Właściwie jej pojawienie się burzy spokój tylko Marthy, która zaczyna odczuwać zazdrość, gdy zauważa, że jej jedyny przyjaciel Kyle zdaje się być zauroczony nową pracownicą fabryki.

Ten – jak lubię go nazywać – „mały film” powstawał w zasadzie bez scenariusza, całość została praktycznie zaimprowizowana na wzór ogólnego zarysu fabuły i z udziałem prawdziwych amatorów, którzy o aktorstwie nie mieli zielonego pojęcia. To wszystko powoduje, że film sprawia wrażenie paradokumentu, który po jakimś czasie przechodzi w niezwykle klimatyczną opowieść łączącą w sobie cechy kryminału i thrillera. Może to nic nadzwyczajnego, ot – zwykły film o morderstwie z cyklu „zgadnij kto zabił”, ale Soderbergh wygrywa tutaj minimalizmem w ukazaniu historii i klimatem, który potęgowany jest przez senne małomiasteczkowe lokacje oraz... wszechobecne plastikowe główki lalek – uśmiechnięte lub zdeformowane, patrzące bezdusznymi oczami lub ziejącymi pustką oczodołami. Brrr. 7/10

* Dobry Niemiec (The Good German, 2006) czyli pełnego zapału eksperymentowania Soderbergha ciąg dalszy*

Tym razem postanowił nakręcić hołd dla klasycznego kina noir z lat 40., w czerni i bieli, ze zmysłową femme fatale w tle i smutcholijną muzyką w ramach dopełnienia całości. Wyraźnie widać echa „Trzeciego człowieka” czy „Podwójnego ubezpieczenia” oraz oczywiście „Casablanki”. W centrum wydarzeń George Clooney w roli korespondenta wojennego Jake’a Geismara, który z wdziękiem obnosi swój nienaganny mundur wśród ruin Berlina. Traf chce, że natyka się na wspomnienie sprzed lat – dawną kochankę, Lenę (w tej roli Cate Blanchett, zdecydowanie najjaśniejszy punkt całego filmu), której mąż pechowo podpadł armii, a następnie zaginął. Jak na film noir przystało, mnożą się intrygi, tajemnice i sekrety z przeszłości, a Jake odkrywa rzeczy, o których zapewne wolałby nie wiedzieć.

Stylistyka, klimat i Cate to podstawowe zalety „Dobrego Niemca”. Poza tym to niestety po prostu przeciętniak. Ani jednoznacznie zły, ani szczególnie dobry – po prostu mdły i bez smaku. W swoim dążeniu do odbudowania tradycji filmowej z lat 40. Soderbergh zapomniał chyba, że dobry hołd nie polega na odtwórstwie, że musi wnosić coś od siebie, nową jakość, świeże spojrzenie, zabawę konwencją. I temu wyzwaniu, niestety, reżyser zupełnie nie podołał. 6/10

*Ocean's Thirteen (2007) czyli do trzech razy sztuka*

Danny Ocean ponownie powraca ze swoim gangiem! Tym razem, aby zemścić się na właścicielu kasyn i hoteli, przez którego mentor ekipy trafia do szpitala. Ich celem zostaje bezwzględny Willy Bank. Można powiedzieć, że trzecie spotkanie widza z bohaterami to powtórka z rozrywki i to właśnie tutaj tkwi największa bolączka „Ocean's 13” - film jest zwyczajnie wtórny. W dalszym ciągu pozytywnie zakręcony, z przesadzoną fabułą i świetnym humorem, ale podczas seansu możemy bez specjalnego wysilania się przewidzieć praktycznie każde wydarzenie, które będzie miało miejsce. Na szczęście stara, dobra paczka, uzupełniona o kapitalnego Pacino, skutecznie nas od tego odciąga i sprawia, że dajemy się oczarować i ponieść. Kolejny raz widać, że każdy, kto pojawił się na planie miał niezłą zabawę, bo chemia między postaciami wręcz wylewa się z ekranu. Ogląda się z uśmiechem przyklejonym do twarzy. 7/10

Che. Rewolucja & Boliwia (Che: Part One & Two, 2008)
czyli podręcznikowa nuda

Filmy omówione bez podziału na części, ponieważ „Che” to w istocie jeden film, który podzielono na dwie produkcje z niewiele większą gracją, aniżeli ta, którą stacje telewizyjne prezentują przy rozczłonkowywaniu takich produkcji jak „Titanic”, „Ogniem i mieczem”, czy „Potop”.

„Che” to przede wszystkim wielka rola Benicio Del Toro i ten fakt wydaje mi się być niepodważalnym. Aktor idealnie oddaje złożoność postaci, która po dziś dzień pozostaje jedną z najbardziej ambiwalentnych jedonstek historii współczesnej. Z jednej strony bezwzględny przywódca, który nie waha się odebrać życia, z drugiej idealista wierzący w zjednoczenie Ameryki Południowej, zniesienie sztucznych jego zdaniem granic. Dla jednych duchowy ojciec, dla innych bezwzględny morderca. Del Toro odgrywa to wszystko wyśmienicie. Co robi jednak Steven Soderbergh?

Rzecz w tym, że niewiele. Jego „Che” mozolnie brnie do przodu i z każdą minutą coraz bardziej męczy widza. W filmie niemal brak emocji. W trakcie oglądania można poczuć się tak, jakby czytało się podręcznik na temat rewolucji kubańskiej i jej skutków. Inną sprawą jest to, że podręcznik Soderbergha nie należy do najlepszych. Dowiadujemy się z niego niewiele, często jesteśmy wodzeni na manowce i oglądamy zupełnie niepotrzebne dłużyzny opowiadające o facetach siedzących w lesie.

Gdyby nie rola Del Toro „Che” byłby totalną klapą. Jak dla mnie ten film jest doskonałym dowodem na to, że Steven Soderbergh jest obecnie jednym z najbardziej przereklamowanych reżyserów na świecie. Wokół jego filmów robi się ogromny szum, nazwisko ściąga oczy widowni, ale zazwyczaj nic z tego nie wynika. „Che” wpisuje się w ten schemat wprost idealnie. 5/10

Dziewczyna zawodowa (The Girlfriend Experience, 2009) czyli ambicje gwiazdy porno

Film, któremu Roger Ebert dał 4 gwiazdki. Czy „Dziewczyna zawodowa” naprawdę przekazuje prawdę o ludzkiej naturze, o najprawdziwszych żądzach i potrzebach, tak jak sugerował najsłynniejszy krytyk świata? Cóż, eksperymentalny film Soderbergha, kosztujący trochę ponad 1 milion baksów, jest bardzo ambitny – oto dziewczyna, luksusowa call-girl, która, oprócz klasycznej działalności, dorzuca coś ekstra – rozmowę. Jest w tym na tyle dobra, na tyle jest bystra, że klienci nie mogą nie być z usługi zadowoleni. Dziewczyna prowadzi więc ustatkowane życie, do którego wkrada się... Ha, nic kryminalnego, nic zaskakującego, bowiem „Dziewczyna zawodowa” to klasyczny snuj obyczajowy, z miałkim tłem społecznym i niewyraźnym wglądem w uroki nietypowego zawodu. Aby stanąć jak najbliżej „biznesu” Soderbergh zatrudnił pokrewną gwiazdę – Sashę Grey. 20-letnia dziewczyna była już okrzyknięta boginią porno, a występ w projekcie Soderbergha nie był jej debiutem w, powiedzmy, normalnym kinie. Jednak to, co sprzedaje się świetnie w
konfiguracjach oralno-analnych niekoniecznie sprawdza się tam, gdzie grać trzeba. Sasha jest więc mierna w tej roli, co Soderbergh starał się ukryć pod rwanym montażem i ciekawymi zdjęciami. I cały film jest właśnie taki – piękny makijaż skrywa nieciekawe prawdziwe oblicze. Niby intrygujący, ale nie zaspokaja w odpowiedni sposób. Daje nadzieje na coś więcej, ale poszczególne elementy nie są w stanie ze sobą dobrze zagrać. Wyszedł klasyczny średniak z ambicjami, o którym już dziś niewiele osób pamięta. 5/10

*Intrygant (The Informant!, 2009) czyli jak się nie powinno robić filmów*

Idealny przykład na to, w jaki sposób świetny pomysł wyjściowy przekuć w film bez kompletnie żadnego znaczenia. Jest obietnica: pracownik korporacji słyszy, jak szefowie jego firmy uczestniczą w zmowie cenowej. Skoro usłyszał, to może z tego typu wiedzą coś zrobić, czyż nie? Może szantażować, może zagrać na nosie, może się pobawić, a może współpracować z tymi, którzy tego typu przestępstwa ścigają. Może wiele – i to filmie jest, ale musicie sobie wyobrazić jak bardzo nijako, oschle i beznadziejnie to wszystko zrealizowano. „Intrygant” jest nudny, obojętny, ciągnie się w nieskończoność wypełniając kadry słowami bez najmniejszego znaczenia, nie popychając akcji do przodu i co najgorsze prezentując ją w chaotyczny, nieskładny sposób. Nie jest to klasyczny dramat, bo rozwój akcji sugeruje ironię. Nie jest to komedia, bo wspomniana ironia jest w każdej sekundzie schowana za poważną miną reżysera, scenarzysty i aktorów. Innymi słowy, takie filmy kręcą nowicjusze, którzy chwilę później są zapominani, ale nie uznany
reżyser z 20 filmami na koncie!

Światełkiem w tym ciemnym tunelu okazał się być Matt Damon, któremu, w przeciwieństwie do Soderbergha, się chciało. Facet gra na ciągłych dwuznacznościach, jednym kątem ust się uśmiecha, drugim pokazuje siekacze, które zaraz mogą ugryźć. Świetna rola w słabym filmie. 4/10

Wszystko będzie dobrze (And Everything Is Going Fine, 2010) czyli Soderbergh targany emocjami

W 1996 roku Steven Soderbergh nakręcił „Gray’s Anatomy”, czyli filmową rejestrację tytułowego monologu Spaldinga Graya. W roku 2004 Gray popełnia samobójstwo. Po sześciu latach Soderbergh tworzy „And Everything is Going Fine”, czyli swojego rodzaju pożegnanie ze zmarłym artystą.

Pozornie wydawać się może, że w filmie z roku 2010 mamy jeszcze mniej Soderbergha, aniżeli w przypadku „Gray’s Anatomy”. Nowemu filmowi brak wizualnych ekstrawagancji, charakteryzujących wcześniejsze spotkanie dwóch panów. Zastępują je fragmenty monologów Graya. Soderbergh zestawia ze sobą różne opowieści, pokazuje, jak ewoluowały one na przestrzeni dekad. Jego metoda jest doskonałym sposobem na spojrzenie nie tylko na osobę Spaldinga Graya, ale na człowieka w ogóle. Całkowite twórcze wycofanie i skupienie się na opowiadanych historiach doprowadza do tego, że widz zaczyna dostrzegać nawet najsubtelniejsze zmiany, jakie zachodziły w nich w trakcie życia Graya. „And Everything is Going Fine” staje się opowieścią o człowieku i mechanizmach jego pamięci, o ewolucji stosunku do spraw zarówno błahych, jak i fundamentalnych.

Jest w tym filmie jeszcze jedna rzecz, której na próżno szukać w innych produkcjach Soderbergha. Czuć tu prawdziwe emocje, które momentami (szczególnie w doskonałym finale filmu) chwytają za gardło. Spalding Gray musiał być dla Stevena Soderbergha naprawdę ważną osobą. Jak dla mnie najlepszy film Amerykanina. 8/10

Epidemia strachu(Contagion, 2011)
czyli danse macabre z gwiazdami

Soderbergh w tej dosyć kameralnej opowieści przedstawia bardzo prawdopodobną i przerażającą opcję końca naszej cywilizacji. Tym razem nie zagraża nam meteoryt z kosmosu czy plaga zombie. Prawdziwe zagrożenie jest tak naprawdę blisko nas. Wystarczy tylko kichnąć lub podać komuś rękę. Film z udziałem wielu gorących nazwisk (Damon, Winslet, Law, Fishburne, Paltrow) opowiada nam wielowątkową historię rozprzestrzeniającego się w zawrotnym tempie groźnego wirusa.

„Contagion” to bardzo przyzwoite kino. Jednak to nie znane nazwiska i kolejność, w jakiej umierają grani przez nich bohaterowie, jest tu najważniejsza. Jego siła polega głównie na mocno ograniczonej efektowności, przez co wydaje się być tworem mało atrakcyjnym dla przeciętnego widza. Owszem, film może nie jest drugą „Epidemią”, ale bez wątpienia to kino realistyczne, pesymistyczne i przejmujące. Bo Soderbergh nie skupia się tylko na tragedii jednostki w obliczu nadchodzącej zagłady i próbie jej przetrwania, ale (co chyba jest ważniejsze) na chłodnym komentarzu do niebezpieczeństw związanych z monopolem i żądzą pieniądza firm farmaceutycznych, jak również i ukrywaniem przed społeczeństwem niewygodnych faktów „dla dobra ogółu”. Nie wiem, co mnie przerażało bardziej – wirus dziesiątkujący ludzkość czy działania ludzi, którzy w imię wspomnianego „dobra ogółu”, w rzeczywistości próbowali coś dla siebie ugrać. Koniec świata to również dobry biznes. 8/10

Ścigana (Haywire, 2011)
czyli statyczne kino akcji

Historia Mallory Kane, agentki wykonującej dla rządu tajne misje, która podczas jednej z nich zostaje zdradzona i wrobiona w zabójstwo. Szybko jednak dla jej wrogów staje się jasne, że zadarli z niewłaściwą osobą. Ambicją Soderbergha w przypadku „Haywire” było nakręcenie filmu akcji pozbawionego szybkiego montażu, efektownych ujęć, dynamicznej pracy kamery czy typowej dla tego gatunku oprawy w postaci głośnych wybuchów i strzelanin. Autor „Traffic” obdziera swój film z widowiskowości, wierząc w historię napisaną przez Lema Dobbsa, z którym zrobił „Kafkę” i „Angola”, oraz charyzmę i sprawność fizyczną grającej główną rolę Giny Carano. Te dwa niewątpliwe atuty podkreślają tylko, że mógł powstać świetny klasyczny film akcji, gdyby wziął się za niego ktoś bez artystycznych ciągot. Zamysł Soderbergha, choć ambitny, sprawia jednak, że „Haywire” przypomina raczej tanią podróbkę niż autentyczną próbę „wyważenia” gatunku. Ostatecznie wydaje się filmem dla nikogo – stylem odstrasza fanów kina sensacyjnego, fabularnie
wydaje się zaś typowo rozrywkowym tworem, który nie może zadowolić widzów szukających ambitniejszego repertuaru.

Osobiście uważam „Haywire” za fascynujące dziwadło, efektywne w swojej nieefektowności, acz z kilkoma bardzo dobrymi walkami w wykonaniu Carano; jednocześnie zbyt wystudiowane, aby mogło budzić jakiekolwiek emocje. Ale nie znaczy to, że nie można się na nim dobrze bawić. 7/10

Magic Mike(2012)
czyli pomysł na luźny wieczór

Opowieść o striptizerach z Florydy to doskonały dowód na to, że Soderbergh nie powinien brać się za poważne tematy. Kręcenie niezobowiązującego kina rozrywkowego wychodzi mu całkiem sprawnie i przy tym powinien zostać. „Magic Mike” to klasyczna hollywoodzka historyjka o dorastaniu do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie, poszukiwaniu własnego miejsca na świecie oraz chęci przeżycia prawdziwej miłości. To wszystko brzmi naiwnie i w istocie jest naiwne. Na plus działa jednak to, że reżyser nawet przez chwilę nie próbuje oszukać widza, że ma w stosunku do opowiadanej historii jakieś większe ambicje. Dzięki temu nie musimy co moment pukać się w czoło i załamywać się sztampowością scenariusza. „Magic Mike” to po prostu historia, którą dobrze znamy, a że człowiek z chęcią wraca do raz zasłyszanych opowieści, to seans mija nam zupełnie bezboleśnie.

„Feel good movie” w czystej postaci. Doskonały na wieczory, podczas których nie za bardzo chce nam się myśleć, lecz rozum działa jeszcze na tyle sprawnie, aby zrezygnować z wpatrywania się w powtórki „Ukrytej prawdy” lub „Pamiętników z wakacji”. 7/10

Panaceum (Side Effects, 2013)
czyli poszukując prawdy

Soczyście sfotografowany, wysmakowany formalnie i ociekający seksem thriller. A przynajmniej coś na kształt thrillera, bo mamy tu gatunkowy miks: jest jeszcze kryminał, dramat sądowy, a nawet trochę police procedural. Martin (Channing Tatum) po paru latach wychodzi z więzienia i wraca do żony Emily (Rooney Mara). Obydwoje chcą zacząć nowe życie, ale Emily nie jest w stanie poradzić sobie z depresją, na którą cierpi od czasu zamknięcia Martina. Psychiatra (Jude Law) zaleca jej użycie nowego, eksperymentalnego leku, którego nie ma jeszcze na rynku... To, co następuje potem to wyrafinowana gra pozorów, zwodów, półprawd i przemilczeń. Soderbergh idealnie równoważy racje i pozycje trójki głównych graczy, szkoda tylko, że w drugiej połowie scenariusz odpowiada nam na wszystkie pytania, zamieniając tym samym "Side effects" w dość konwencjonalny thriller z przewidywalnym zakończeniem. Choć wciąż świetnie napisany i udowadniający, że mimo niespełna piętnastu lat kariery na karku Soderbergh nadal potrafi tworzyć
nowoczesne, świeże, igrające z gatunkowymi schematami kino. 7/10

Behind the Candelabra (2013)
czyli geje w Cannes

Film, którym karierę reżysera kończy (po raz kolejny) Steven Soderbergh, zrobiony dla HBO. Premiera na tegorocznym festiwalu w Cannes, gdzie "Behind the Candelabra" uczestniczy w konkursie o Złotą Palmę. W rolach głównych Matt Damon, Michael Douglas, Rob Lowe, Dan Aykroyd, Scott Bakula. A fabuła? To autobiograficzne gay-love-story między Scottem Thorsonem a Liberace, słynnym artystą estradowym.

Polecamy w serwisie internetowym Film.org.pl:
Skrzydełko czy nóżka? Kuchenne rewolucje

d6qzl3t
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d6qzl3t