Szczęśliwa Trzynastka
Chciałoby się pomarudzić, że Steven Soderbergh odcina kupony od własnego sukcesu, wyciskając z przebojowej opowieści o uroczym włamywaczu, ostatnie soki. Chciałoby się, ale co z tego, skoro „Oceans 13” udało się znakomicie.
To zapewne jedna z ostatnich propozycji wartych poważnego rozważenia, przed martwym sezonem ogórkowym.
Danny Ocean, czyli Arsen Lupin XXI wieku, uroczy włamywacz powraca w kolejnej odsłonie. Po krótkiej i dość mało emocjonującej podróży po Europie, razem z kuplami powraca do macierzy, w tym wypadku „rodzinnego” miasta hazardu Las Vegas. Danny i koledzy (wszyscy obdarzeni fizjonomią po minimum 15 mln $ za sztukę - znanych z wcześniejszych Bradem Pittem i Mattem Damonem)
chcą sobie wreszcie odpocząć, puścić trochę grosza itp., niestety, jak to w życiu, wszystko układa się trochę inaczej.
Wredny milioner Willy Bank w bardzi nieładny sposób wyklucza z milionowego interesu niejakiego Reubena Tishkoffa, mentora i przyjaciela Danny’ego i chłopaków. Reuben przypłaca to zawałem serca i totalną depresją. Bohaterowie postanawiają dokona bardzo osobliwej zemsty, a mianowicie zrujnowac i upokorzyć Banka w dniu, który miał się stać się dla niego wielkim trumfem. Bank otwiera w Vegas kasyno oraz kolejny ze swoich luksusowych hoteli (wyjątkowe architektoniczne szkaradztwo). Chłopcy postanawiają udowodnić, że wbrew starej zasadzie, iż kasyno zawsze wygrywa, można rozbić, nomen omen, banki to w jeden wieczór.
Z pomocą przychodzi im technika (w planie jest nawet wywołanie sztucznego trzęsienia ziemi) oraz, jak zwykle genialny plan, w który w pewnym momencie włączony zostaje nawet dawny wróg Terry Benedict (Andy Garcia), który ma z Bankiem swoje porachunki. Plan początkowo wydaje się nie do wykonania, ale…
No właśnie, Danny Ocean nie zna słowa „niemożliwe”. Przyznam, że wszystkie te techniczne sztuczki jakie przygotowali bohaterowie (przeniknęli nawet do meksykańskiej fabryki kostek do gry, gdzie zresztą wzniecają bunt przeciwko warunkom pracy) wyglądają jak z serialu o McGywerze, no ale przecież oglądając Bonda, też nie pytamy, czy wszystkie te urządzenia w rzeczywistości by zadziałały.
Zbieżność z przygodami agenta 007 nie jest zresztą przypadkowa… przy oglądaniu obu serii konieczne jest „kupienie” konwencji. Jeżeli się uda czekają nas dwie godziny rewelacyjnej zabawy. Głównie przez, znowu, rewelacyjnie dobrany zestaw aktorów. Clooney i Pitt Graja na cudownym luzie, Matt Damon jak zwykle jest trochę niewyraźny, choć tym razem idealnie pasuje to do jego roli. Jednak cały show kradnie Al Pacino w roli Banka.
Z opalenizną prosto z solarium, niebezpieczny i groteskowy jednocześnie, Pacino bawi się tyleż swoją rolą, co wizerunkiem „wybitnego” aktora, pokazując dystans i autoironię. Jeżeli miałbym wymienić jeden powód, dla którego warto zobaczyc „Ocean’s 13” wymieniłbym właśnie Pacino. W filmie powraca też na duży ekran Ellen Barkin w roli bezwzględnej i seksownej asystentki Banka. Obsadzając aktorkę po czterdziestce Soderbergh przełamuje dość już męczącą tendencję, że seks i atrakcyjność kończą się wraz z wybiciem czterdziestej wiosny.
I choć „Ocean’s 13” to naprawdę kawał porządnego kina rozrywkowego, przywołujące na myśl czasy, gdy Hollywood stawiało jeszcze na rozrywkę dla osób powyżej trzynastego roku życia, to jednak wcale się nie zmartwię jeżeli części czwartej nie będzie.
Soderbergh to świetny rzemieślnik, ale niektórzy pamiętają, że także intrygujący artysta. Chyba nie tylko ja chciałbym jeszcze zobaczyć film na miarę „Seks, kłamstw i kaset video” czy „Kafki”. Może już czas by Steven opuścił choć na chwilę kasiaste Las Vegas…