T‑Mobile Nowe Horyzonty: Nawoływanie zza horyzontu

Już od kilku lat mówi się o tym, że do Wrocławia przyjeżdżają widzowie, którzy wychowali się na ambitnym, wymagającym uwagi i cierpliwości nowohoryzontowym kinie. Tegoroczna edycja festiwalu udowodniła, że jedna z największych imprez filmowych na letniej mapie festiwalowej wychowała na swoje podobieństwo nie tylko publiczność, ale i filmowców.

Przed wieloma konkursowymi pokazami dyrektor festiwalu Roman Gutek powtarzał, że to festiwal wyjątkowy, ponieważ po raz pierwszy w Konkursie Głównym znalazły się aż trzy polskie tytuły. Do Konkursu Filmów o Sztuce zakwalifikowały się dwa kolejne, spośród których jeden został wyróżniony podczas Ceremonii Wręczenia Nagród. I chociaż Główna Nagroda Jury i Nagroda Publiczności (ewenement!) trafiły w ręce Noaza Deshe – reżysera niemiecko-włosko-tanzańskiego „Białego cienia“, polscy twórcy nie pozostali niezauważeni. Realizując filmy totalnie od siebie różne, ramię w ramię stanęli w awangardzie i udowodnili, że horyzonty polskich filmowców są znacznie szersze, niż mogło się nam wydawać.

T-Mobile Nowe Horyzonty: Nawoływanie zza horyzontu
Źródło zdjęć: © Studio Munka-SFP

04.08.2014 13:10

Najlepszym spośród trzech polskich filmów zakwalifikowanych do konkursu była niewątpliwie „Huba“ Anki i Wilhelma Sasnali. Film po raz pierwszy pokazywany w sekcji Forum na MFF w Berlinie na Nowych Horyzontach miał swoją polską pra-premierę. Jak pisałam w swojej berlińskiej recenzji, jesienią do kin trafi film, w którym „organicznemu zrośnięciu ulega kreacja i dokumentalny naturalizm. Trudno szufladkować „Hubę“ wedle kategorii narzucanych przez jeden lub drugi kierunek i tendencyjnie pytać, czy jego twórcy bardziej wierzą w fikcję czy rzeczywistość. Sasnalowie przekraczają obie te przestrzenie i nakładają je na siebie. (...) Podobnie jak w swoich poprzednich filmach opowiadają o najniższej warstwie społecznej i życiu po ustrojowej transformacji, ale po raz pierwszy odnajdują ekwiwalent dla malarstwa i faktury obrazu w przestrzeni filmowych kadrów. Zagłębienia i fałdy nagich ciał, zderzenia starości z młodością, kobiety z mężczyzną i świata zewnętrznego z domową intymnością oraz snów o życiu, którego już nie
ma z bolesną rzeczywistością“ to bieguny, na których rozpięty jest ich świat. „Huba“ to z jednej strony film typowy dla Sasnali i lubianej przez nich estetyki, z drugiej to dzieło bardzo oryginalne. Nie zakorzenione w kliszach, nie czerpiące z banału; łączące subtelne przeżycia z wyraźną krytyką społeczną.

(Kard z filmu "Huba". Fot, Film Polski)

Walczący o laury w Konkursie Głównym „Jak całkowicie zniknąć“ Przemysława Wojcieszka do klisz sięga znacznie częściej. Film jest połączeniem erotycznego snu i niewinnej baśni, historią rozgrywającą się głównie na poziomie wrażeń i obrazów (świetne zdjęcia debiutującej Weroniki Bilskiej!), nieuwikłaną w zbędne słowa, zapadającą się w pijaną berlińską noc, wibrującą w rytmie muzycznych kompozycji Julii Marcel. W historii jednej nocy dwójki kobiet, które w desperacji szukają czułości i chciałyby oszaleć z miłości nie ma jednak drugiego dna, nie ma nieoczywistości, brak tu tajemnicy; nie ma też nadziei, która ewokuje i utrzymuje napięcie filmowej narracji.

(Kard z filmu "Jak całkowicie zniknąć". Fot, Film Polski)

Z budowaniem napięcia dużo lepiej poradził sobie Marcin Dudziak, reżyser polsko-francuskiego „Wołania“. Jego inicjacyjny film o letnich wakacjach ojca i syna jest jak cicha modlitwa; wyrecytowana w duchu, bezgłośnie, nieśpiesznie i autentycznie. Film Dudziaka jest też dziełem ciekawym formalnie, które rozgrywa się głównie na poziomie wizualno-dźwiękowych kontrapunktów.

(Kard z filmu "Wołanie". Fot, Film Polski)

Niestety żaden z powyższych filmów nie ma dużego komercyjnego potencjału, ale przeszkadza to mniej, niż cieszy fakt, że na polskim rynku pojawiają się twórcy, którzy w pierwszej kolejności dbają o realizację autorskiej wypowiedzi, a nie o ilość punktów w mainstreamowym box-officie.

Tegoroczny festiwal udowodnił jednak, że pod jednym dachem jest miejsce zarówno dla ambitnego arthousu jak i lżejszego, ale nie gorszego jakościowo kina z gwiazdami hollywoodzkiego ekranu w rolach głównych. Mogliśmy obejrzeć dwa najnowsze filmy z Mia Wasikowską w roli głównej („Ścieżki“ Johna Currana i „Sobowtóra“ Richarda Ayoade), nieudanego „Wroga“ Denisa Villeneuve‘a z Jakiem Gyllenhaalem, „Dziecię Boże“ Jamesa Franco i nadrabiając kinowe zaległości spotkać się m.in. z „Tomem“ Xaviera Dolana i „Młodą i piękną“ Francoisa Ozona oraz trafić do „Nebraski“ Alexandra Payne’a. Bank rozbił jednak wciąż oczekiwany w Polsce i wzbudzający zachwyty na świecie „Boyhood“
Richarda Linklatera.

Zwiastun filmu "Boyhood"

Jak pisałam dla Miesięcznika Kino „Linklater ma niebywały talent do portretowania młodości – bohaterów zagubionych lub starających się odnaleźć, idących przez życie z lękiem, z jakim stąpa się po cienkim lodzie lub stawiających wszystko na jedną kartę. Narracja jego filmów nie obfituje w spektakularne zwroty akcji. Do punktów kulminacyjnych inicjujących ewolucję bohaterów prowadzą zwykłe emocje – gromadzone do momentu, w którym kielich (goryczy) się przelewa. Dla Masona (Ellar Coltrane) z „Boyhood” to proces stosunkowo naturalny, jeśli zgodzimy się z tym, że do dojrzewania dochodzi poprzez serię mniejszych i większych rozczarowań; uczenie się, że pielęgnowanie marzeń jest jedną z najtrudniejszych rzeczy na świecie, wiara w ideały rodziców z czasem słabnie, role Dawida i Goliata (nawet wbrew własnej woli) odgrywa się naprzemiennie, a szukanie własnej tożsamości to droga przez mękę. Linklater każdemu z tych procesów przygląda się w skupieniu, z czułością i uwagą.“

Z podobnymi emocjami do swojego dokumentalnego projektu wyróżnionego w Konkursie Filmów o Sztuce (i już wybranego przez selekcjonerów prestiżowego MFF w Locarno!) podeszła Zuzanna Solankiewicz. „15 stron świata“ to wciągająca formalnie, świetnie syntezująca obraz i dźwięk opowieść o Eugeniuszu Rudniku – pionierze muzyki elektronicznej i elektroakustycznej w Polsce. Film skomponowany z serii zdjęć archiwalnych i muzycznych wizualizacji jest przepięknym hołdem złożonym epoce techniki analogowej.

(Kard z filmu "15 stron świata". Fot, Film Polski)

Tegoroczne Nowe Horyzonty obfitowały zresztą w znakomite filmy dokumentalne prezentowane głównie w Konkursie Filmów o Sztuce, gdzie pokazano – m.in. melancholijną rockową balladę biograficzną o Nicku Cavie – „20 000 dni na Ziemi“ Jane Pollard i Iana Forsytha, ekstrawagancki popowy portret Jarvisa Cockera „Pulp: film o życiu, śmierci i supermarketach“ Floriana Habichta, hipnotyczną rejestrację londyńskiego koncertu Bjork: „Biophillia Live“ i wizualną muzyczną ucztę „Peter Gabriel: Back to Front“.

Wśród gorących dokumentów znalazł się też ostatni z wymienionych wcześniej polskich filmów – dokument „Książę“, w którym Karol Radziszewski skupia się na zbudowaniu portretu Ryszarda Cieślaka, legendarnego aktora Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Dokumentalna impresja Radziszewskiego, w której współcześni aktorzy wcielają się w bliskich Cieślaka i opowiadają o teatrze i aktorze słowami prasowych wywiadów i spisanych wspomnień, wzbudziła na festiwalu najwięcej kontrowersji. Badacze twórczości Grotowskiego i rodzina Cieślaka stworzyła wspólny front zarzucając reżyserowi brak kompetencji i tabloidowe podejście do rysunku postaci. Absurdalne oskarżenia z ich strony dowodzą jednak wyłącznie tego, że teatr wciąż potrafi wzbudzać emocje. Kolejnym tego przykładem była pokazana w ramach Nowych Horyzontów filmowa wersja sztuki Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest“ wyreżyserowana przez Grzegorza Jarzynę – spektakl zabawny, krytyczny, wciąż trafnie punktujący narodowe słabości Polaków.

Intrygujący powrót do przeszłości zapewniły festiwalowe retrospektywy. Wrocławscy widzowie mogli obejrzeć kultowe filmy Kena Russella, nieznane tytuły drugiej francuskiej Nowej Fali czy zapoznać się z filmami twórców budujących reputację nowego kina Grecji. Ów pozorny misz-masz jest tylko dowodem tego, że rację miał Michał Chaciński, który podczas prowadzenia Ceremonii Wręczenia Nagród powiedział, że każdy z widzów wyjedzie z Wrocławia ze wspomnieniem własnego festiwalu. Ścieżek, które można sobie wydeptać idąc w stronę Nowych Horyzontów jest bowiem tyle, ilu jest widzów. Pewne jest tylko to, że nigdy nie udaje się posmakować wszystkiego, ale dzięki temu wyjeżdża się z Wrocławia z poczuciem niedosytu i wraca tu za rok, bo uzależnienie od dobrego kina jest nieuleczalne i zawsze prędzej czy później daje o sobie znać.

Anna Bielak

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)