Tadeusz Broś wydawał się wybrańcem losu. Ale istniała też druga strona medalu
W latach 80. święcił triumfy. Jego twarz znali niemal wszyscy, a "Gazeta Wyborcza” okrzyknęła go nawet ówczesną ikoną telewizyjnych programów dla dzieci. W październkinku obchodziłby 68 urodziny. Od jego śmierci mija 6 lat. Wydawało się, że los mu sprzyja. Ale istniała też druga strona medalu.
Kiedy pojawiły się pierwsze niepowodzenia, Tadeusz Broś nie potrafił się z nimi uporać. Ratunku szukał w mocnych trunkach i wkrótce choroba alkoholowa przejęła kontrolę nad jego życiem. Stracił niemal wszystko. Wpędził się w długi.
Przyjaciele odwrócili się od niego, a ludzie, jak sam twierdził, traktowali dawną gwiazdę niczym "śmiecia”. Przez jakiś czas zastanawiał się nawet nad odebraniem sobie życia. Gdyby nie wsparcie nastoletniego syna, kto wie, czy cała ta historia nie miałaby o wiele bardziej tragicznego zakończenia.
''Bił mnie cały czas''
Urodził się 28 października 1949 r. w Wałbrzychu. Jego ojciec zginął w wypadku, a matka wyszła za mąż po raz drugi, lecz jej partnera, wojskowego, który chciał wychowywać pasierba twardą ręką, Broś nie wspomina zbyt dobrze.
- Bił mnie cały czas. A im bardziej mnie bił, tym bardziej rozrabiałem - wspominał w książce "Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli Przypadki Pana Teleranka”, dodając, że im surowiej go karano, tym bardziej się buntował.
Nie podobała mu się też szkoła, do której wysłali go rodzice, czyli technikum górnicze. Rzucił ją i wyjechał do Krakowa. Tam ukończył edukację i odkrył swoją sceniczną pasję, zaprzyjaźniając się z ludźmi z Piwnicy pod Baranami.
Wielka kariera
Wkrótce sam zaczął występować i, co wydawało się naturalną konsekwencją, po maturze podjął studia na krakowskiej PWST. Na pierwszym roku zadebiutował w filmie "Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni”, ale wkrótce musiał pożegnać się z wymarzoną uczelnią.
Egzamin aktorski zdał później, eksternistycznie, mając już za sobą spore doświadczenie zdobyte na teatralnych deskach. Uznał, że od grania bardziej pociąga go kariera "estradowa”. Występował na rozmaitych festiwalach, aż wreszcie zaproponowano mu prowadzenie "Teleranka”.
- Robiłem Teleranek przez 10 lat. Do 1995 r. To był program potęga. Mieliśmy półtorej godziny, oglądalność dochodziła do 10 milionów. Oglądał mnie co czwarty Polak - opowiadał z dumą w książce.
''Żyłem pełnią życia''
Ale wkrótce szczęście się od niego odwróciło. W połowie lat 90. Broś zaczął coraz częściej zaglądać do kieliszka.
- Na pewno był taki czas, że żyłem pełnią życia. Wypiłem w swoim życiu morze, ocean, może i z przyległościami - mówił w książce "Tadeusz Broś. Sorry Batory, czyli Przypadki Pana Teleranka”.
Trochę trwało, nim zorientował się, że ma poważny problem. Wpadł w alkoholizm.
- Był taki moment, gdy poczułem, że nie radzę sobie z chorobą - wyznawał w "Newsweeku". - Ta choroba jest śmiertelna, "wyjątkowo śmiertelna”, bo nawet z nowotworów ludzie zdrowieją, a w chorobie alkoholowej mamy tzw. syndrom kiszonego ogórka. Ze świeżego ogórka jesteś w stanie zrobić kiszonego, ale już nie odwrotnie. Klamka zapadła.
Pijaństwo o mało nie doprowadziło do katastrofy
Z powodu nałogu wyrzucono go z "Teleranka”. Zresztą o mało nie stracił też życia.
- Udaje mi się przewalczyć opory dyrektora Polskiej Żeglugi Bałtyckiej i zjawić się z "Telerankiem” na Batorym. To było coś! Pojechałem na statek służbowo. Na rejs. To był chyba rejs barbórkowy, bo pamiętam, że wokół nas było dużo górników. Też pili. Ale to ja dostałem fakturę za uszkodzenie Batorego. To był mój ostatni "Teleranek” - opowiadał w książce "Sorry Batory, czyli przypadki Pana Teleranka”.
- Zasnąłem pijany z papierosem w kabinie. Wszystko się spaliło. Ogień zniszczył materac piankowy, na którym spałem. Został na nim tylko kształt mojej sylwetki.
Zwolniony z pracy, nie był w stanie spłacić zaciągniętego wcześniej kredytu. Pocieszenia i rozwiązania problemów szukał w alkoholu.
- Pijesz, bo nie masz innego pomysłu, jak sobie poradzić z czymś, co jest większe od ciebie. Nie zauważasz, kiedy przekraczasz próg, za którym kontrola nad twoim życiem przechodzi w obce ręce - dodawał w "Newsweeku".
''Dla większości byłem śmieciem''
Przyjaciele się od niego odwrócili, dawni znajomi nie chcieli mieć z nim nic wspólnego.
- Dla większości byłem śmieciem- wyznawał w "Newsweeku".
W pewnym momencie Broś uznał, że jego życie nie ma sensu. Postanowił się zapić na śmierć.
* - Miałem taki moment, że odciąłem się od świata, co trwało tydzień. Zamknąłem się w mieszkaniu, nie odbierałem telefonu* - mówił. Zastanawiał się również, czy nie popełnić samobójstwa, skacząc z balkonu.
Jedyną osobą, na którą mógł liczyć,* był jego nastoletni syn.* Zamieszkał z ojcem, by mieć na niego oko. Dzwonił po karetkę, gdy rodzic miał napad padaczki. Pilnował, by nie stało mu się nic złego. Później, gdy dorósł i wyjechał do Londynu, wysyłał ojcu pieniądze na życie.
''Gdzie są pańscy przyjaciele?''
Wreszcie Brosiowi udało się stanąć na nogi. Rozpoczął leczenie. Potem, chcąc spłacić dług, imał się najróżniejszych zajęć. Pracował jako telemarketer, jeździł taksówką. Często spotykał dawnych kolegów, którzy twierdzili, że bardzo mu współczują, ale nie zamierzali mu w żaden sposób pomóc.
* - Inni pasażerowie, którzy mnie rozpoznawali, co rzeczywiście było nagminne, pytali o co innego: "Gdzie są pańscy przyjaciele? Dlaczego pana tak zostawili? Dlaczego pan musi jeździć taksówką?”* - wspominał w "Newsweeku".
Broś zmarł październiku 2011 r, na dzień przed swoimi 62. urodzinami.