Tak w sielskim, polskim mieście powstał najobrzydliwszy film propagandowy
Gdy obywatele Trzeciej Rzeszy zobaczyli "Heimkehr", płakali. Josef Goebbels triumfował – filmowcy stworzyli dzieło zgodne z jego wizją i – przede wszystkim – obrzydzające Polaków i tłumaczące ludziom to, dlaczego trzeba było wszcząć wojnę. Sukces Goebbelsa rodził się w małym polskim miasteczku, które jest sercem moich bliskich.
Artykuł jest częścią cyklu #JedziemyWPolskę. Chcesz opowiedzieć o czymś, co dzieje się w Twojej miejscowości? Pisz na dziejesie@wp.pl.
Wszystkie teksty powstałe w ramach cyklu #JedziemyWPolskę znajdziesz tutaj.
Chorzele to rodzina. To babcia, która gdy byłam mała, przynosiła rano ciepłe jagodzianki z piekarni za rogiem dla mnie i mojej siostry. To ciocia, która zabierała nas do sklepu, w którym pracowała, żebyśmy mogły poczuć się jak panie kasjerki. To druga ciocia, która pilnowała nas ze swojego kiosku. Herbatki u trzeciej i tańce do starych hitów disco z kuzynem. To siedzenie z kuzynkami na murku przed remizą i podglądanie, co na placu robią strażacy.
Spacery nad Orzyc i w stronę bocianiego gniazda, które wyznaczało dla nas nieformalną granicę miasteczka. To lody jedzone na placu, pod pomnikiem Kościuszki. Ciepłe wieczory spędzone na balkonie, na którym nie dało się uciec od hałasu z pobliskiej dyskoteki.
Przeszłość czasem przemykała bliżej nas, ale o tym, co działo się przed kilkoma dekadami w Chorzelach, rzadko się mówiło. Babcia kiedyś wspominała o Żydówkach, których nikt nie był w stanie uratować przed wywozem do getta i o niemieckich żołnierzach, którym trzeba było oddawać jedzenie. W mieście podkreślano historię brygady syberyjskiej, ale o tym, że w Chorzelach, które są mi tak bliskie, kręcono najobrzydliwszy nazistowski film propagandowy, dowiedziałam się przez przypadek.
Zaczęło się od Wilhelma Hosenfelda
Wilhelm Hosenfeld to postać znana Polakom przede wszystkim z "Pianisty" Romana Polańskiego (w Powstaniu Warszawskim Hosenfeld uratował Władysława Szpilmana). Już w 1939 r. jako oficer łącznikowy Wermachtu został oddelegowany do pracy nad nowym filmem propagandowym, zleconym przez Josefa Goebbelsa austriackiej ekipie z Wien-Filmu.
Hosenfeld zjeździł pół Polski, szukając odpowiedniego pleneru dla historii, która zrodziła się w głowie Goebbelsa, architekta nazistowskiej propagandy. Oficer miał znaleźć miasteczko, które mogłoby udawać tereny Wołynia. Goebbelsowi marzył się "wielki film wołyński" – "Heimkehr", czyli powrót Niemców do ojczyzny.
Fabuła nie była skomplikowana i prezentuje się mniej więcej tak: Niemcy Wołyńscy są dyskryminowani przez Polaków, bandytów. Pierwsze pół filmu rozgrywa się w małym miasteczku na Wołyniu, które grają Chorzele, później Maria, główna bohaterka, jedzie do Łucka i skarży się władzom na to, jak jest traktowana. Razem z narzeczonym idą do kina, gdzie mężczyzna zostaje brutalnie zaatakowany przez Polaków, którzy orientują się, że para nie śpiewa razem z nimi polskiego hymnu. Wracają do miasteczka, gdzie wszyscy Niemcy zostają aresztowani i czekają na śmierć poprzez rozstrzelanie bez wyroku sądu. W ostatniej chwili miasto zostaje wyzwolone przez dzielnych hitlerowców. Następuje Heimkehr, czyli powrót do macierzy.
W filmie niemal każda scena świadczy o okrucieństwie Polaków, przez których wybuchła wojna.
- Trochę tak jak dziś w przypadku Rosji, która musi tłumaczyć swoim obywatelom, dlaczego żołnierze weszli na terytorium sąsiada – mówi Michał Wiśnicki z Towarzystwa Przyjaciół Chorzel. - Tak też Goebbels tworzył zestaw narzędzi propagandy. A że film świecił już w latach 20. i 30. duże triumfy, to stwierdzono, że warto to wykorzystać. Zaczęto nagrywać film po filmie. Jedne eksponowały negatywny obraz Żydów, inne skupiały się na wyjaśnieniu konieczności podporządkowania się władzy jednego człowieka. "Heimkehr" miał pokazywać, dlaczego właściwie Niemcy weszli do Polski. Nic w tym filmie nie ma sensu, ale dla przeciętnego mieszkańca Holandii, Belgii, Francji czy Trzeciej Rzeszy to było obojętne – opowiada.
Styczeń 1941
Hosenfeld wybrał więc Chorzele. Miasteczko miało połączenie kolejowe z Wiedniem, z którego pociągami można było przetransportować ekipę, sprzęt i elementy scenografii. Było mieszanką kulturową Polaków, Żydów, Mazurów. Nie tak daleko była granica z Prusami Wschodnimi, skąd można było sprowadzić statystów. Wiśnicki z Towarzystwa Przyjaciół Chorzel dodaje jeszcze jeden powód: - Austriacką ekipę urzekł przestronny rynek. Wiedzieli, że tu będzie można nakręcić wiele kluczowych scen filmu ze względu na dostępność tego miejsca.
W relacjach mieszkańców o kręceniu "Heimkehr" w Chorzelach trafiłam na komentarz Janiny Kisielnickiej, matki chrzestnej mojej mamy. Jak zapamiętała, osoba z prezydium miasta "przeszła się z dzwonkiem przez ulice, zapowiadając wizytę artystów z Wiednia, zamierzających kręcić film. Ludność została zobowiązana do stawienia się określonego dnia na rynku (...) z koszykami pełnymi jajek i kurcząt, aby w ten sposób pokazać, jak wygląda normalne życie w Chorzelach". Inni zapamiętali nagłe pojawienie się nieznanych nikomu osób mówiących po niemiecku, fotografujących miasto, robiących szkice i notatki.
Potem pojawiła się ekipa filmowa. Do Chorzel przyjechali m.in. reżyser Gustav Ucicky (syn malarza Gustava Klimta), gwiazda austriackiego kina Paula Wesseley (odtwórczyni głównej roli Marii Thomas), weteran filmów propagandowych Carl Raddatz (grał Dr. Fritza, partnera Marii), był też Igo Sym, który odpowiadał za polską część obsady czy Bogusław Samborski, który zagrał burmistrza.
Małe miasteczko stało się planem filmowym, w który Trzecia Rzesza władowała ok. 2 mln reichsmarek. Na kilku domach przy rynku (dzisiejszy plac Kościuszki) nadbudowano fasady. Powiedzieć, że wyglądają okazale, to mało.
Na skromnych budynkach stworzono robiące ważenie atrapy pokaźnych, dużo drożej wyglądających domów. Jedna taka atrapa zdobiła budynek, w którym dziś mieści się sklepik z artykułami gospodarstwa domowego. Tam gdzie teraz można kupić "srebro, zegarki, upominki", w 1941 r. ekipa Wien-Filmu stworzyła niemiecką szkołę, którą w jednej ze scen Polacy plądrują i palą wszystko, co było w środku.
"Uczniowskie ławki, książki, tablica, globus, a nawet klatka z żywym kanarkiem wędrują na stos, który za chwilę zostanie oblany naftą przez małego Żyda i podpalony przez polskich wyrostków. Przyglądają się temu z pełną aprobatą mieszkańcy miasteczka, w tym inni żydowscy chłopcy…" – opisywał to Eugeniusz Cezary Król, historyk i autor opracowania "Wizerunek wroga w nazistowskim filmie ‘Heimkehr’ z 1941 r. Studium antypolskiego heterostereotypu narodowego".
Zaraz obok "szkoły" filmowcy nadbudowali kolumnadę, pod którą mieścił się niewielki targ pokazany w filmie. Tam z kolei rozgrywa się scena z udziałem Żyda Salomonsohna – jednej z niewielu wyraźnie zarysowanych w filmie postaci żydowskich. Chce namówić Marię na zakup francuskich koronek, chwaląc przy tym "pana Hitlera" jako "genialnego człowieka". Gdy Maria odmawia zakupu, Salomonsohn zaczyna obrzucać niedoszłą klientkę obelgami.
W kamienicy państwa Jabłońskich i Połomskich funkcjonowała w tamtych czasach restauracja. Przez kilka miesięcy stołowała się tam ekipa Wien-Filmu. "U góry były mieszkania rodzinne, ale także pokoje gościnne, które zamieszkiwali Austriacy" – można przeczytać na tabliczce, która dziś zdobi budynek od strony ulicy Grunwaldzkiej. Teraz można tam się ogolić, a obok wziąć kredyt.
Atrapy budowano niemal wokół całego rynku, który był sercem produkcji. W miejscu, przez które dziś przechodzi niemal każdy mieszkaniec Chorzel, mijając pomnik Kościuszki, nakręcono większość scen "Heimkehr". Dla mnie to niewiarygodne.
Dziś są tu ławeczki, klomby z kwiatami. Siedzę z Michałem Wiśnickim z TPCh pod pomnikiem, a on pokazuje palcem, na których budynkach filmowcy stworzyli nowe fasady, gdzie kręcono którą scenę. – O tu, widzi pani? Nawet widać na fotosach ten budynek, w którym dziś jest lodziarnia. A tu, gdzie stoimy, ktoś zrobił zdjęcie statystów grających żołnierzy wojska polskiego – wspomina.
Lucjan Jankowski, nieżyjący już mieszkaniec Chorzel, który brał udział w nagraniach filmu jako statysta, a po latach pomagał dziennikarzom w odtworzeniu tamtej historii, opisywał: - Autentyczny sprzęt, mundury, nasi uzbrojeni żołnierze... jak malowani. Taki widok wywołał u nas euforię, niemal poczułem namiastkę atmosfery wyzwolenia, jednak oczywiście były to tylko pozory, bo w rzeczywistości był to Wehrmacht.
- Co ciekawe, w tym samym czasie pojawił się nieświadomy niczego patrol niemiecki, który nie został wcześniej poinformowany o przybyciu pojazdów mających wystąpić w filmie. O mało co nie doszło do strzelaniny, a zaskoczenie było całkowite, gdy dwa lata po Kampanii Wrześniowej pojawił się doskonale umundurowany i uzbrojony oddział polskiego wojska. Oczywiście byłaby to strzelanina pomiędzy przebranymi za Polaków żołdakami z Wehrmachtu a niemieckimi żandarmami - wspominał dziennikarzom "Odkrywcy".
Zobacz: Dziadkowie naziści. Przejmujące świadectwo wnuków
Nuty pana Oktawiusza
- Okropny film zrobili – mówi mi Oktawiusz Jankowski, jeden z dwóch ostatnich żyjących naocznych świadków kręcenia "Heimkehr" w Chorzelach.
Pan Oktawiusz ma 97 lat, ale z dumą opowiada o swoich codziennych spacerach. Chętnie dzieli się swoimi historiami z przeszłości, chociaż większość z nich urywa się po kilku zdaniach. Siedzimy w jego mieszkaniu, a on opowiada o początku wojny i o tym, jak z mamą próbował przeżyć. O trzech dniach głodu i podróży przez lasy. O wojskowych samolotach zbierających się na lotnisku w Szymanach. O tym, jak grał w orkiestrze wojskowej i jak uczył wszystkie dzieci z okolicy grać na pianinie.
Oczy mu się śmieją, gdy wspomina dziewczyny sprzed lat i to, jak kochał tańczyć.
– Panie Tońku, niech pan nie zaczyna, bo będziemy pana musiały podnosić – krzyczy Ewa, która opiekuje się panem Oktawiuszem, ale ten już kuca przy ziemi, szykując się do kozaka. – Lewa, prawa i kręci się w koło. To był wyczynowy taniec. Co pani na mnie krzyczy?! – odpowiada opiekunce.
97-latek ma i wigor, i niezłą pamięć. Był dzieckiem, gdy w Chorzelach pojawiła się nagle ekipa filmowców. A że mieszkał niedaleko remizy, w której toczyło się życie chorzelaków, to nie umknęło mu to, co działo się na planie.
Razem z bratem, Lucjanem, zostali zagonieni do statystowania w filmie. Jak wielu innych mieszkańców miasta. – Wszyscy graliśmy, bo nie było wyjścia. Ludzie się bali – wspomina. Ci z Chorzelaków, którzy pojawili się w "Heimkehr", są na ekranie tylko na mrugnięcie oka. Jak pan Oktawiusz, jego brat czy matka chrzestna mojej mamy. Byli tacy, którzy od austriackiej ekipy dostawali drobne pieniądze za pomoc przy planie, inni – jak Igo Sym – dostali za udział w produkcji pokaźną wypłatę.
- Pamiętam go – mówi pan Oktawiusz, wskazując na zdjęcie Igo Syma zamieszczone w jednej z gazet. – Aktor śpiewający i tańczący. Volksdeutsch. Wystawił nas, chłopaków, na rynku. Tłumaczył, co się będzie działo na planie, ustawiał do sceny – opowiada, wyłapując fragmenty historii z pamięci.
– To pewnie ten cwaniak zorganizował innych statystów, łobuzów spoza miasta, by zagrali w scenie niszczenia niemieckiej szkoły. U nas nikt by nie uderzył Niemca. Za żadne skarby świata. Przecież to koniec życia by był. Prosto do obozu – mówi.
Pamięta Paulę Wesseley i innych aktorów, którzy zjechali do Chorzel. Pamięta też, że w mieście paradoksalnie zrobiło się spokojniej. Zaprzestano łapanek, wywózek do getta w pobliskim Makowie Mazowieckim. Dla mieszkańców to była chwila oddechu od wojny.
- Panie Oktawiuszu, a co stało się z Żydami? – pytam.
- Wszyscy, poza jednym, zginęli – mówi.
Ostatnie zdjęcie
Michał Wiśnicki z Towarzystwa Przyjaciół Chorzel pokazuje mi jedno ze zdjęć, które zrobiono w grudniu 1941 r. Widać na nim wozy ustawione na rynku, a które sprowadzili mieszkańcy do sceny wjazdu Niemców do swojej ojczyzny.
Te same wozy, które pokazano w filmie, posłużyły nazistom do wywiezienia chorzelskich Żydów do getta w Makowie Mazowieckim. Stamtąd trafili do obozów koncentracyjnych, głównie do Auschwitz.
- To zdjęcie kończy historię "Heimkehr", ale też symbolicznie pokazuje koniec społeczności żydowskiej w mieście. Skończyły się prace nad filmem, skończyły się spokojniejsze czasy dla mieszkańców – mówi Wiśnicki.
Jedynym Żydem z Chorzel, który przeżył Holocaust, był Dawid Fiszerung. W obozach stracił wszystkich bliskich. Wyrwał się śmierci i wyjechał do Tel-Awiwu. Po latach dotarł do niego Mariusz Bodnarczuk – dziennikarz i regionalista z Przasnysza, który jako pierwszy opisał nazistowską produkcję. Razem z ekipą Canal+ nakręcił film dokumentalny o powstawaniu "Heimkehr" w Chorzelach. Nagrał świadectwa mieszkańców, którzy pamiętali ekipę Wien-Filmu i pojawili się jako statyści gdzieś w tle. Pojechał też do Tel-Awiwu, do żyjącego wtedy jeszcze Fiszerunga, i na jeden z cmentarzy w Tel-Awiwie, gdzie Chorzele mają swój pomnik jako jedno z miast, w którym przed Holocaustem mieszkali Żydzi.
- W latach 20. w Chorzelach było ponad 2 tys. Żydów. Przed wojną – trochę ponad tysiąc. Prowadzili świetlice, mieli browar, cegielnię, prowadzili pierwszy bank w Chorzelach. Większość dzisiejszych budynków stoi na tym, co zbudowali Żydzi – opowiada Wiśnicki. – To było jakby dwa miasta żyły równolegle. Polacy i Żydzi starali nie wchodzić sobie w drogę. Szanowali swoje święta. W czasie procesji Bożego Ciała, Żydzi znikali z ulic, by dać sąsiadom przestrzeń do celebrowania tego dnia. No i wszyscy razem parali się przemytem przez pobliską granicę, która stanowiła tu dla ludzi najważniejszy filar zarobków – punktuje.
Kto dziś o tym pamięta? Przy ulicy Ogrodowej jest kirkut. Za bramą widać pomnik z macew i dwa symboliczne nagrobki. – Dziś to jest ogrodzone, zadbane miejsce, ale jeszcze w latach 80. dzieciaki chodziły grać tam w piłkę i palili ogniska – wspomina Wiśnicki.
Innych śladów po społeczności żydowskiej już praktycznie nie ma. W mieście mało kto pamięta, że przy ulicy Witosa stała synagoga i mykwa. Dziś z jednej strony jest tam sklep Polo, a z drugiej krzaki, garaże i zaplecze restauracji z salą weselną.
Film, o którym się nie mówiło
- Jako rodowity mieszkaniec Chorzel o filmie dowiedziałem się z gazety – mówi mi Michał Wiśnicki. Moja mama o "Heimkehr" dowiedziała się, gdy przez przypadek trafiłyśmy na nazwisko jej chrzestnej, Janiny Kisielnickiej, na blogu Marii Weroniki Kmoch – "Kurpianka w wielkim mieście". Nie oni jedni nie znali szczegółów kręcenia najbardziej obrzydliwego filmu propagandy nazistowskiej w ich mieście.
Wiśnicki tłumaczy: - W szkołach w czasach PRL-u się o tym nie mówiło. To był film propagandowy, więc nie chciano tego tematu poruszać. Ludzie też się bali do tego wracać. Duża grupa mieszkańców, która była przy kręceniu "Heimkehr" i mogłaby nam opowiadać o tamtych wydarzeniach, chciała o filmie zapomnieć. Nie wiadomo, co władze peerelowskie by z tym zrobiły. Czy ktoś by nie naraził się na aresztowanie za branie udziału w faszystowskim projekcie.
Trudno się dziwić. "Heimkehr" nawet dziś ogląda się z trudem. Polaków pokazano jako obrzydliwych bandytów, którzy są w stanie zakatować na śmierć męża filmowej Marii, który nic nie zrobił. Biją, piętnują, kamienują, a pod koniec filmu wsadzają Niemców do więzienia, by tam czekali na śmierć.
Kmoch na blogu cytuje słowa Josefa Goebbelsa: "Film jest wstrząsający i wzruszający zarazem. Stanowi wychowawczą lekcję dla całego narodu niemieckiego, a scena w piwnicy polskiego więzienia jest według mnie w ogóle najlepsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek nakręcono".
Z punktu widzenia architekta propagandy z pewnością był to sukces. Film zarobił ponad 4 mln reichsmarek, czyli zwrócił się cały koszt produkcji. Nie brakowało relacji o tym, że "Niemcy płakali na seansach".
Mieszkańcy Chorzel filmu nie zobaczyli w roku premiery, ale "Heimkehr" nie przeszedł w Polsce bez echa (pierwszy pokaz ze wstępem historycznym zrobiono w 2007 r.).
Pięciu polskich aktorów, którzy zagrali w filmie, oskarżono o wystąpienie w antypolskiej produkcji, która miała "wzmożyć uczucia nienawiści i odwetu przeciwko Polakom ze strony Niemiec". Proces rozpoczął się w listopadzie 1948 r. i trwał trzy dni. Oskarżono Wandę Szczepańską, Stefana Golczewskiego, Juliusza Łuszczewskiego i Michała Plucińskiego. Nie przyznawali się do winy. Szczepańską skazano na 12 lat więzienia, Plucińskiego na 5, pozostałym aktorom zasądzono karę 3 lat pozbawienia wolności. Wyroki skrócono. Jakiś czas później wrócili do grania w filmach.
Bogusław Samborski, który wcielał się w rolę burmistrza, dostał dożywocie, ale nigdy nie trafił do więzienia. Jeszcze w czasie wojny wyjechał do Wiednia, pracował pod fałszywym nazwiskiem, potem wyemigrował do Argentyny. Mówi się do dziś, że wziął udział w filmie, by chronić swoją żonę Żydówkę.
Igo Sym, którego pan Jankowski uważa cały czas za cwaniaka, nie dożył ani procesu, ani nawet końca zdjęć w Chorzelach. Wyrokiem państwa podziemnego został zastrzelony w marcu 1941 r. za bycie agentem gestapo. – Ktoś z ekipy austriackiej powiedział naszej matce, że ten elegant nie wróci do Chorzel ze Świąt Wielkanocnych – mówił pan Jankowski w jednym z wywiadów.
Miasto
Przez Chorzele codziennie przejeżdżają dziś tysiące osób zmierzające najczęściej na Mazury. Mieszkańcy dumnie mówią, że ich miasto to Brama do Mazur. Tyle że mało kto się tu zatrzymuje – jeśli już, to do dyskontu po bułki na drogę.
A pod miastem skrywają się dziesiątki historii, które mogłyby napędzać biznes turystyczny. – Ale to ludzie musieliby zrozumieć, że to jest ciekawe i można z tego czerpać. To praca na lata – mówi Wiśnicki.
Towarzystwo Przyjaciół Chorzel na własną rękę stawia w mieście pamiątkowe tabliczki i walczy o to, by o wojennej historii miasta nie zapomniano. Brak chęci i pieniędzy zabija to, co działo się w przeszłości. Może kiedyś powstanie centrum historyczne? Może choćby tablica informująca o tym, co można odkryć w Chorzelach? Podobny los dzieli pobliski Krasnosielec, gdzie urodzili się bracia Wrona – ci, którzy założyli Warner Brothers i stali się ojcami Hollywood.
Nad Chorzelami powoli zachodzi słońce. Spacerujemy z mamą po mieście, które odkrywamy jakby na nowo. Pan Jankowski jeszcze podlewa warzywa w ogródku. Kto będzie pamiętał o jego historii? Zostaną tylko teksty w internecie?
Przy placu Kościuszki, na tyłach budynków przyglądamy się muralowi poświęconemu żołnierzom brygady syberyjskiej, którzy zginęli w Chorzelach w sierpniu 1920 r. - Zobacz - mówię do mamy. Jest tam taki wymowny cytat z trzeciej części "Dziadów" Mickiewicza: "Jeśli zapomnę o nich/ Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie". Może tak jak u nas w rodzinie, to w Chorzelach więcej osób będzie rozmawiało o tym, co przeżyli przed laty tacy mieszkańcy, jak bracia Jankowscy.
Magdalena Drozdek, dziennikarka Wirtualnej Polski