Zapraszasz gościa i przychylasz mu nieba. Rewanżuje ci się: "To wasze miasto nie jest najpiękniejsze na świecie! Budynki poupychane jak zapałki w pudełku, wygląda, jakby ciężko tu się żyło". Gdy występuje Terry Gilliam, wszystko jest możliwe.
Gilliam – Amerykanin z urodzenia, Brytyjczyk z wyboru - zawsze uchodził za najbardziej niepoprawnego osobnika w wesołym stadku "Latającego Cyrku Monty Python". Dziś ma 79 lat i nie przestaje drwić ze świętości. Ze wszystkiego i wszystkich.
W końcu największy grzech, jaki człowiek może popełnić to traktować siebie i innych zbyt serio.
Ta maksyma towarzyszy Terry’emu przez całe życie i dobrze mu służy. Uśmiechnięty od ucha do ucha, chichoczący jak dziecko, na wieki wieków rozrabiaka – takim go zapamiętam ze spotkania z międzynarodową grupą dziennikarzy w hotelu Semiramis w Kairze.
Reżyser i jeden z założycieli "Latającego Cyrku" przyjechał na zaproszenie organizatorów Międzynarodowego Festiwalu Filmowego, aby odebrać nagrodę za całokształt pracy.
Zaszczyt jak diabli? Gdy egipska dziennikarka pyta go o nagrodę, Gilliam z rozbrajającą szczerością mówi, że jakiekolwiek nagrody w ogóle go nie interesują. I szybko wyjaśnia, że zgodził się przyjechać, bo to okazja, aby odwiedzić kolejny raz Kair.
Powiedzieć, że dziennikarka zdębiała, byłoby za mało. Ewidentnie chciała usłyszeć coś miłego o Egipcie.
Chcąc ratować sytuację, zadała pytanie pomocnicze, to o piękno Kairu. To wtedy starszy pan, nie przestając się uśmiechać, dał jej krótki wykład o architekturze miasta.
"Trump zabiera mi pracę!"
Mimo surrealistycznego poczucia humoru, Gilliam patrzy na świat na trzeźwo. Gorzko wypowiada się o Ameryce. W proteście przeciwko polityce prowadzonej przez prezydenta Busha zrzekł się amerykańskiego obywatelstwa w 2006 roku i nie żałuje tej decyzji.
Dziś uważa, że sprawy w jego ojczyźnie poszły w jeszcze gorszym kierunku.
– Ameryka znalazła się w miejscu, które pokazałem w "Brazil". Ministerstwo Informacji w tym filmie wymyśliło terrorystów, aby uzasadnić swoje powstanie. Dziś ten scenariusz stał się rzeczywistością. Powinienem pozwać amerykański rząd za plagiat – śmieje się głośno.
Potem wypalił: – Terroryści nie wzięli się znikąd. Kto jest winny zaognieniu sytuacji na świecie? Myślę, że Stany Zjednoczone mają tu wiele za uszami. Najstraszniejsze w tej sytuacji jest to, że prezydentem został Donald Trump. Mam mu za złe, że ten człowiek zabiera pracę komikom.
- Bo z czego jeszcze można się śmiać, gdy prezydentem największego mocarstwa jest klaun, którego głównym celem jest rozbawianie świata na Twitterze? Ostatnio myślałem o tym, jak zrobić zabawny film o współczesności, ale odnoszę wrażenie, że komedia nie pasuje do naszych czasów. Zabijamy naszą planetę i to już naprawdę nie jest śmieszne. Bóg nas chyba opuścił? Poszedł sobie na wakacje i nas tutaj zostawił? – pyta Gilliam.
Wychowanie na kwasie
Przez wiele lat chwalił się, że jest stuprocentowym Brytyjczykiem, ale teraz częściej mówi o tym, że Brexit doprowadził go do śmiertelnej depresji. Nie wyklucza emerytury we Włoszech, gdzie ma swój drugi dom, ale wyraźnie podkreśla, że nigdy nie osiągnąłby tego, co osiągnął, gdyby nie angielska kultura i "Latający Cyrk Monty Pythona".
Do grupy, zawiązanej w 1969 r. należeli John Cleese, Eric Idle, Terry Jones, Michael Palin i Graham Chapman. Wszyscy byli absolwentami najbardziej prestiżowych brytyjskich uczelni: błyskotliwi, grzeczni w obyciu, z nienagannymi manierami.
Wśród takich kumpli Terry Gilliam wyglądał jak chłop pańszczyźniany tańczący walca.
Ma robotnicze korzenie. Urodził się i wychował w Minnesocie. Jego ojciec był stolarzem, a on karierę zaczynał od dorywczych prac fizycznych. Pracował m.in. na taśmie w fabryce Chevroleta.
To dlatego wie, jak smakują ciężko zarobione pieniądze. Jego młodość przypadła na burzliwe lata rewolucji obyczajowej, w którą rzucił się całym sobą.
Próbował każdej dostępnej substancji psychoaktywnej, prowadził bogate życie seksualne i zmieniał miejsca zamieszkania. Z tym swoim anarchistycznym nastawieniem do życia, wyróżniał się na tle dystyngowanych członków grupy "Monty Python".
Do Anglii trafił tak naprawdę, uciekając przed powołaniem do wojny w Wietnamie. Swingujący Londyn był dla niego najbardziej kuszącą "miejscówką". I rzeczywiście, nie mógł trafić lepiej.
– Choć trudno w to uwierzyć, naprawdę mieliśmy absolutną wolność twórczą. Nikt nas nie kontrolował i nie cenzurował. Robiliśmy wszystko, na co mieliśmy ochotę. Ograniczała nas tylko wyobraźnia – wspomina Gilliam.
- Chcieliśmy robić tylko takie skecze, które nas bawią, mając nadzieję, że widzom nasz śmiech może się udzielić. Udało się. Gdyby nie Pythonowie, nigdy nie zostałbym reżyserem. Nasz pierwszy film wyreżyserowaliśmy, bo taki mieliśmy kaprys. To było jedno wielkie wariactwo, na które nie ma już miejsca w telewizji.
Z miejsca zakochał się w angielskim humorze: – Amerykanie potrafią śmiać się z innych, ale to Brytyjczycy są mistrzami śmiania się z samych siebie. Musieli się tego nauczyć, bo posiadali imperium, które stracili w bardzo szybkim czasie. Nie mam wątpliwości, że największym współczesnym wynalazkiem tego kraju jest właśnie humor. Zawsze miałem słabość do ludzi, których cechą jest autoironia. Nie ma nic gorszego na świecie niż robienie z siebie ofiary – mówi.
Do narzekań o Trumpie i Brexicie chętnie dorzuca #metoo.
– Wspieram kobiety w walce o równouprawnienie, ale widzę też negatywne aspekty tego ruchu. Nie podoba mi się, gdy marnuje się energię ludzi na oskarżanie i szukanie winnych – irytuje się.
- Zamiast wymyślać konkretne rozwiązania pozwalające zmieniać stosunki między płciami, dającymi realne wsparcie ofiarom przemocy, tworzymy kulturę, która wspiera roztapianie się we własnej krzywdzie. Jestem białym, heteroseksualnym mężczyzną. Nie zamierzam się tego wstydzić. Bardziej podobają mi się cele ruchu Time’s Up.
Boję się ludzi bez poczucia humoru
Gilliamowi nie podobają się "rządy tłumu", które na Facebooku zamieniają się w sądy nad ludźmi.
– Czasy zrobiły się bardzo poważne, coraz częściej słyszę, że nie można się z czegoś śmiać. To mi się nie podoba, bo boję się ludzi, którym brakuje poczucia humoru – mówi.
Trudno spodziewać się innych słów od członka grupy Monty Python, dla której nie było żadnej świętości.
John Cleese podczas pogrzebu Grahama Chapmana wygłosił prawdopodobnie najzabawniejszą mowę pogrzebową wszech czasów.
Stwierdził, że podczas pisania mowy, nieboszczyk kazał mu powiedzieć: "Dobra, Cleese, pierwszy powiedziałeś "gówno" w brytyjskiej telewizji. Jeśli to naprawdę jest moja uroczystość, chcę, abyś był pierwszą osobą w historii brytyjskich nabożeństw pogrzebowych, która powie "kurwa".
Jakby tego było mało, po tych słowach, zebrani zaśpiewali "Always Look on the Bright Side of Life" ("Zawsze patrz na radosną stronę życia"), hitowy utwór z filmu "Żywot Briana".
Jak Terry Gilliam podsumowuje swoją współpracę z Monty Pythonami?
– Znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Moim zadaniem była praca wizualna (to Gilliam stoi za surrealistycznymi czołówki "Latającego cyrku Monty Pythona" – przyp. red.), wymyślanie i pisanie tekstów, ale myślę, że wszyscy wiele się od siebie nauczyliśmy. Dzięki współpracy w moich animacjach było coraz więcej dialogów, a w ich – myślenia obrazami. Sednem naszej twórczości było to, że mieliśmy oczy i uszy otwarte na rzeczywistość. Interesowała nas kondycja ludzi tu i teraz oraz ich przyszłość. "Monty Python i Święty Graal" czy "Żywot Briana" opowiadały o współczesności.
Choć wkrótce stuknie mu 80-tka, Gilliam jest nadal pilnym obserwatorem rzeczywistości. Wciąż uwielbia chodzić do kina.
– Ludzie coraz częściej oglądają filmy na smartfonie. To okropne. W idei kina zawsze podobało mi się zaangażowanie widza, który musi wyjść z domu i zapłacić za bilet. Na sali człowiek jest mały wobec ekranowej historii. Gdy widz ogląda obraz na telefonie, te proporcje się odwracają. Nie zgadzam się na to. Jeśli zobaczę kogoś, kto ogląda mój film na telefonie, nie zawaham się go zastrzelić! Może chociaż w ten sposób powstrzymam nadmierny wzrost ludzkiej populacji – śmieje się reżyser.
"Zgryźliwy, empatyczny dziadek"
Wobec głośnej dyskusji na temat superprodukcji o superbohaterach, Gilliam wzrusza rękami: - To są tylko filmy. Jest wśród nich kilka udanych produkcji, ale zasadniczo nudzą mnie historie, które się powtarzają. Seria "Avengers" jest fantastycznie zrobiona, ale rany, jak męczy mnie, że filmy o superbohaterach są o superbohaterach, którzy mają supermoce. Czy nie chcemy już oglądać filmów trochę bliższych naszym sprawom?
Ożywa się, zapytany o "Jokera" Todda Phillipsa.
- To jest niezwykły film, ale nie mam pojęcia, po co go zrobiono, co on chce mi powiedzieć. Jest doskonale zrobiony, reżyser pozwolił Joaquinowi Phoenixowi na prawdziwą szarżę aktorską. Ale nie do końca potrafię zrozumieć fenomen "Jokera" - przyznaje.
- Miliony ludzi poszło go zobaczyć w kinie i pewnie te same miliony nie bardzo potrafią odpowiedzieć na pytanie: o czym jest ten film? Nie ukrywam, jest on na tyle frapujący, że chyba dam mu jeszcze jedną szansę. Zawsze wierzyłem w kino, które pokazuje coś nowego o rzeczywistości.
Wrócę jeszcze do egipskiej dziennikarki, którą "znokautował" Gilliam. Widząc, jak bardzo przybita jest jego wypowiedzią o brzydocie Kairu, uzupełnił: - Ale wyczuwam w tym mieście nadzwyczajną energię. Ludzie się uśmiechają i potrafią cieszyć się życiem, a to jest najważniejsze. Nie pieniądze.
Zanotowałem sobie wtedy: "Zgryźliwy, ironiczny dziadek, ale nie brakuje mu empatii".