"To właśnie seks": Seks niejedno ma imię [RECENZJA]
*"The Little Death", czyli "Mała śmierć". Taki tytuł nosi komedia Josha Lawsona w oryginale, nawiązującym do francuskiej metafory orgazmu. Tytuł to niezwykle trafiony, bo w jego filmie osiągnąć seksualną satysfakcję to... trochę umrzeć – emocjonalnie, moralnie, a nawet fizycznie.*
Debiutujący w roli reżysera Lawson wchodzi z kamerą do sypialń czterech pogrążonych w mniejszym lub większym kryzysie par ze średnim stażem. Zamysł ma ściśle określony – stara się dowieść, że przyczyną rozpadu związku są na ogół problemy w sypialni. Ameryki (a właściwie Australii, bo tam ów film powstał) w ten sposób nie odkrywa, ale sprowadzając seks do serii dziwacznych, czasem niepokojących zaburzeń, daje sobie sposobność, by o sprawach łóżkowych mówić z pieprzem i humorem.
I tak, problemem Roweny (Kate Box) i Richarda (Patrick Brammall) jest rutyna wynikająca ze starań o dziecko. Seks w pozycji misjonarskiej, mechaniczny, pozbawiający ją jakiejkolwiek satysfakcji, zaś oboje – inwencji. Aż w końcu ona odkrywa, że... kręcą ją łzy partnera.
Dan (Damon Herriman) i Evie (Kate Mulvany) seksu nie uprawiają już w ogóle. Pewnego dnia terapeuta proponuje im swoistą grę fabularną – seks z podziałem na role. Ta rodzi kolejny kłopot: Dan dostaje dość niespodziewanej fiksacji na punkcie... aktorstwa.
Zainteresowanie sobą stracili także Phil (Alan Dukes) i Maureen (Lisa McCune), najdłużsi stażem i zdecydowanie najmniej szczęśliwi, pogrążeni w rolach pracującego ojca i niepracującej matki. On w zaistniałej sytuacji odnajduje drobną, choć kłopotliwą przyjemność – patrzenie, jak ona śpi, pobudza go seksualnie.
Są też Maeve (Bojana Novakovic) i Paul (w tej roli sam reżyser), młoda para, której na drodze do pełni szczęścia nieoczekiwanie staje problematyczna fantazja – jej usilne pragnienie... gwałtu.
Tym nietypowym wyznaniem („Chciałabym, byś mnie zgwałcił”) film się zresztą zaczyna, natychmiast wyznaczając sobie cichy, ale nieodzowny lejtmotyw – idea gwałtu, niekoniecznie fizycznego, będzie odtąd mniej lub bardziej czytelnym podtekstem powracającym w każdej z czterech wymienionych relacji.
Paul zapragnie spełnić zachciankę Maeve – w tym celu zainscenizuje nawet niebezpieczną scenkę z udziałem dwóch zbirów. Gdy Rowena odkryje, że płacz Richarda sprawia jej seksualną przyjemność, zacznie go ranić na poziomie emocjonalnym – rozwieszając po domu zdjęcia zmarłego ojca, a nawet wmawiając mu, że jego ukochany pies uciekł. Emocjonalnej przemocy dopuści się także Dan, tak bardzo opętany żądzą aktorstwa, że nawet, gdy przeprasza Evie, mówiąc, że nie wyobraża sobie życia bez niej, jest to dla niego tylko wyćwiczony monolog. Z kolei Phil celowo usypia Maureen, a następnie spędza z nią całe noce, bo właśnie taką – bezwolną, niemą – woli ją najbardziej.
Kropką nad i jest powracająca postać nowego sąsiada – jak sam przyznaje: zarejestrowanego przestępcy seksualnego – który odwiedza wyżej wymienione pary, oferując im upieczone z tej okazji ciasteczka. Na to, że jest skazanym gwałcicielem żadna z par nie zwraca większej uwagi, mając na głowie sporo własnych problemów.
„To właśnie seks” nie jest filmem idealnym. A już na pewno nie tak bezkompromisowym, jak może się początkowo wydawać. Bo choć Lawson zdaje się dryfować w kierunku zapalczywych „dekonspiratorów” przedmieść pokroju Todda Solondza czy Johna Watersa, to jest od nich dalece bardziej zachowawczy. Ba, jest wręcz konserwatywny. Seksu jest tu tyle, co w przeciętnej amerykańskiej komedii z ograniczeniem wiekowym PG-13, a wymowa okazuje się cokolwiek problematyczna – między fetyszem a dewiacją postawiony zostaje znak równości, a niemal każda próba urozmaicenia związku łóżkową pikanterią kończy się prawdziwą katastrofą.
Lawsonowi nie sposób jednak odmówić talentu narracyjnego – największą siłą jego filmu są zgrabne, nieprzeszarżowane dialogi oraz prowadzenie aktorów, którzy potrafią zrobić użytek z wpisanych w nie puent.
Najlepszym tego potwierdzeniem... piąta, na siłę doszyta historia z udziałem Moniki i Sama. Ona jest tracącą słuch telefonistką w centrum pomocy głuchoniemym, on zaś – rozmówcą, któremu ma pomóc. Gdy chłopak chce za jej pośrednictwem połączyć się z... sekstelefonem, doprowadza do całej serii zabawnych, urokliwych nieporozumień. Ze wszystkich przedstawionych w filmie historii ta jedna ma charakter jawnie romansowy, a choć jej źródłem także jest rodzaj parafilii – skatalogia telefoniczna, polegająca na czerpaniu seksualnej przyjemności z obscenicznych rozmów – to bohaterowie szybko ją przeskakują, budując na jej gruzach satysfakcjonującą i wyzbytą seksualnego pierwiastka więź emocjonalną.
Ta niemal piętnastominutowa, bezpretensjonalna miniatura jest tak znakomita, że nawet następujący krótko po niej finał, z błahą sceną wypadku samochodowego, mającego scalić/przypieczętować losy wybranych bohaterów, sprawia wrażenie w pełni naturalnego i jedynego właściwego.