Transcendentalny życia cud
Było sobie dwóch Davidów. Jeden duży, drugi mały. Jeden kręcił filmy, drugi o tym marzył... Początkujący niemiecki filmowiec David Sieveking nie ukrywa - jest wielkim miłośnikiem swojego imiennika, Davida Lyncha. "Zawsze chciałem nakręcić własne "Blue Velvet", ale brakowało mi mroku i tajemniczości" - mówi niby żartem, niby serio. Patrząc na jego dokument nie trudno pojąć dlaczego. Jest raczej kpiarzem, cynikiem - człowiekiem zdystansowanym, ale jednocześnie ceniącym sobie uzasadniony poklask. Jest urodzonym gwiazdorem, wodzirejem.
10.01.2011 17:19
Gdy w uwiecznioną w jego dokumencie rzeczywistość wkrada się pomysł wyruszenia do Stanów celem poszukiwania inspiracji na promowanych przez Lyncha wykładach o medytacji transcendentalnej, możemy śmiało zakładać, że to nie szczery odruch, że David już wtedy WIEDZIAŁ.
O czym? Że ma do czynienia z wielką bzdurą. Że wspomniana medytacja to pic na wodę, propagująca ją organizacja jest sektą, jej założyciel hochsztaplerem, a Lynch wkręconym przez ich mętne nauki naiwniakiem. Z filmu wynika, że Sieveking dochodził do każdej z tych prawd stopniowo, w wyniku prywatnego śledztwa. Ale już sposób jego realizacji - mnóstwo wykoncypowanych kadrów, złośliwy montaż (np. idiotyczna wypowiedź członka sekty i bezpośrednie przejście do jego rechotu) - sugerują, że pozostający gdzieś w tle autor jest spadkobiercą dokumentalizmu Michaela Moore'a. Że bardziej od prawdy interesuje go show, a jego racja jest tą jedyną, właściwą.
Sievekingowi brak jednak inscenizacyjnego rozmachu, by z podjętej tematyki uczynić quasi-dokumentalne widowisko w stylu "Zabaw z bronią". W rezultacie film jego staje się rodzajem interwencyjnego reportażu, który od porównań z tvn-wską "Uwagą" ratuje się głównie ironicznym nakierowaniem kamery na siebie. Na ile jest przez to rzetelny?
Sieveking na dobrą sprawę nie mówi nic odkrywczego. Kto kieruje się w życiu rozsądkiem, dla tego demaskacja wspomnianej sekty okaże się zatrważającym truizmem. Nie potrzeba śledztwa, by stwierdzić, że organizacja, która rekrutuje przyjmując czeki na tysiące (a nawet miliony) euro i dolarów, stoi obłudą i machlojkami. Nie potrzeba nadmiernej przenikliwości, by dojść do wniosku, że założenie, iż 10 000 medytujących joginów skupionych w jednym miejscu będzie czuwało nad światowym pokojem, jest cokolwiek absurdalne. Ale, ale… Wszystko to tylko (nie)zamierzone wątki poboczne, swego rodzaju dodatek do znacznie bardziej atrakcyjnego szkicu persony Davida Lyncha.
To prawdziwy młyn na wodę przeciwników słynnego reżysera, próba udowodnienia, że za tęgim umysłem kryje się... No właśnie, co? Sieveking potwierdza niejako, że klęska ostatniego dokonania jego mistrza, grafomańskiego "Inland Empire", nie wynika tylko z wyczerpania się lynchowskiej formuły. Sugeruje raczej, że to dzieło zatrute zgubnymi ideami, dzieło autora poszukującego, ale też zapędzonego w kozi róg. Nic dziwnego, że prawnicy Lyncha usiłowali nie dopuścić do premiery dokumentu podczas zeszłorocznego festiwalu w Berlinie. Po seansie wniosek musiał być dla nich prosty - ich David dawno już odleciał.