Uwielbiany aktor i bohater narodowy. Mieczysław Pawlikowski to nie tylko najlepszy Zagłoba
Wszyscy kojarzą go z rubasznym szlachcicem z sumiastym wąsem, jednak to tylko jedna z masek Mieczysława Pawlikowskiego. Aktora nazywanego najlepszym Zagłobą w ekranizacjach powieści Henryka Sienkiewicza.
Pawlikowski, który w styczniu obchodziłby 98. urodziny, był nie tylko wspaniałym aktorem, ale także obiecującym reżyserem, zdolnym pisarzem i - z czego mało kto zdaje sobie sprawę - bohaterem narodowym.
W czasie drugiej wojny światowej jego pasją było aktorstwo i lotnictwo. Za realizację tej pierwszej był uwielbiany przez miliony widzów. Ta druga sprawiła, że kierowany miłością do ojczyzny dołączył do polskich Dywizjonów w Anglii i otrzymał Krzyż Walecznych.
"Towarzyszył mi normalny, ludzki strach"
Jego miłością od zawsze był teatr, choć na jakiś czas Pawlikowski, który urodził się 9 stycznia 1920 r., serce oddał lotnictwu. Jeszcze jako nastolatek ukończył specjalny kurs i zdobył uprawienia pilota. Gdy wybuchła wojna, chłopak, wychowywany w duchu patriotyzmu, chciał walczyć za swój kraj. Udało mu się przedostać do Francji, stamtąd wysłano go do Anglii, gdzie zaczął służyć jako lotnik RAF-u w polskich Dywizjonach 300 i 301.
- Nigdy nie ukrywałem, że cały czas towarzyszył mi normalny, ludzki strach, aczkolwiek całą sztuką było nieokazywanie tego – wspominał wojenne lata w Polskim Radiu. - To było w każdym z nas, ale nikt na zewnątrz nie mógł tego zauważyć. Oczywiście przed każdym takim lotem bywały bezsenne noce.
Dwa bakcyle
- Był rok 1937. Wtedy po raz pierwszy oderwałem się na wysokość kilkudziesięciu centymetrów od ziemi. Szybowałem kilkanaście metrów. Było to przeżycie, którego nigdy już nie mogłem zapomnieć. W klapie gimnazjalisty błękitniała odznaka pilota szybowcowego. Najpiękniejszy sport moich młodzieńczych lat. Sport, bo zawodem miało być aktorstwo. Właśnie w szkole średniej połknąłem dwa bakcyle: lotnictwa i teatru. Teatr stał się profesją, lotnictwo spełnieniem żołnierskiego obowiązku w czasie II wojny światowej – pisał w swojej książce "Siedmiu z Halifaxa J".
Z Polskich Sił Powietrznych odszedł na własną prośbę, odznaczony Krzyżem Walecznych, w połowie 1945 r.
Teatr na wojnie
Ale już podczas wojny Pawlikowski rozwijał swoje aktorskie ambicje - dołączył do Lotniczej Czołówki Teatralnej. Wraz z zespołem przez kilka miesięcy podróżował po Wielkiej Brytanii i wystawiali "Zemstę" Aleksandra Fredry. Po wojnie Pawlikowski przez jakiś czas tułał się po świecie. Przez chwilę pracował w Londynie, ale ciągnęło go z powrotem do ojczyzny.
W Polsce przywitano go z otwartymi ramionami – dostał pracę w radiu, a kiedy w 1948 r. zdał aktorski egzamin eksternistyczny, od razu zaproponowano mu angaż w teatrze.
Rola życia
Na ekranie zadebiutował wkrótce potem, w 1950 r., niewielką rólką w "Warszawskiej premierze". Zagrał jeszcze chociażby w "Gromadzie", "Inspekcji pana Anatola", "Gangsterach i filanatropach", "Wyspie złoczyńców", "Bokserze" - choć zwykle były to role drugoplanowe i epizodyczne.
Pawlikowskiemu to nie przeszkadzało, zresztą nigdy nie krył, że film traktował po macoszemu, swoją uwagę poświęcając głównie teatrowi i radiu. Mimo to udało mu się stworzyć kreację, dzięki której stał się nieśmiertelny – to właśnie rolą Zagłoby w "Panu Wołodyjowskim" przeszedł do historii kina.
Za mało Zagłoby
- Postać bardzo lubię – mówił w Polskim Radiu o Zagłobie. – Chyba ją przekazałem tak, że czuje się to, że ja ją kocham.
Miał jednak pewne zastrzeżenia co do scenariusza. - W tym dużym filmie "Pan Wołodyjowski" trochę scenariuszowo on został potraktowany po macoszemu, to znaczy w proporcji do innych postaci, bo wiem, że czytelnik właśnie na tę postać bardzo czeka. Tutaj ja miałem szalenie utrudnione zadanie, by w tych migaweczkach zaledwie pokazać to, co by się chciało – mówił.
- Natomiast mile wspominam właśnie "Przygody Pana Michała" telewizyjne, dlatego że tam Zagłoba jest już prawie idealnie w proporcjach przekazany.
"Mam ciągle tremę"
Kiedy pytano go, czy nie brakuje mu latania, odpowiadał, że tak naprawdę praca w teatrze jest do niego niezwykle podobna.
- Między tymi zawodami jest podobieństwo – twierdził w Polskim Radiu. - W momencie pracy nad sztuką w teatrze, pracy bardzo kolektywnej, muszą dominować te rzeczy, jakie dominują w pracy załogi samolotu. Wytwarzają się całkiem rodzinne stosunki, zarówno zgodność, jak i negocjowanie. Musi dominować duch zespołowości.
Sam o sobie mówił, że bywał nerwowy, a przed wyjściem na scenę zjadała go trema. - Jestem strasznie gotujący się w sobie – opowiadał. - Staram się tego nie okazywać, ale to nie zawsze wychodzi i na próbach, jak coś mi nie wychodzi tak, jak sobie założyłem, to szukam winy u partnerów, u suflerki. Przed każdym wejściem na scenę mam ciągle tremę, ale nikt tego nie zauważa... Jest spokój, jest poczucie humoru, lekkość, ale to jest zbudowane na dużym fundamencie strachu.
"Dom i cierpi, i zyskuje"
Przyznawał, że przez swój zawód zaniedbywał nieco dom, żonę Irenę – w czasie wojny walczącą w AK – i syna. Twierdził, że aktorstwo to "sztuka, która nie lubi pseudoaktywności, żąda absolutnego oddania".
- Dom i cierpi, i zyskuje – mówił w Polskim Radiu. - Cierpi, że mnie się tam rzadziej ogląda, a zyskuje, bo ja jednak o tym domu myślę. Gdybym siedział w domu, to on by mi spowszedniał, a tak jestem tym, który się spieszy, żeby chociaż parę godzin temu domowi poświęcić.
Przedwczesna śmierć
Hoffman chciał, by Pawlikowski powrócił jako Zagłoba w planowanym "Potopie", ale aktor podupadł na zdrowiu. - Życie wymusza kompromisy – mówił reżyser. - Mieczysław Pawlikowski, który grał Zagłobę w "Panu Wołodyjowskim" dostał zawału i zaproponowałem tę rolę Kazimierzowi Wichniarzowi.
Od tamtej pory Pawlikowski stawał się coraz słabszy, choć grał aż do śmierci, nie pozwalając, by pokonała go choroba. Na ekranie po raz ostatni pojawił się w komedii sensacyjnej "Skradziona kolekcja". Zmarł wkrótce po zakończeniu zdjęć, na kilka miesięcy przed premierą filmu, 23 grudnia 1978 r. w Warszawie.