W ciemnościach Prypieci
W filmach takich jak ten, najważniejszy jest zawsze element niepewności. Gdy nie wiemy jeszcze kto, lub co, czyha na bohaterów w ciemnościach, wyobraźnia robi swoje. Podpowiada najrozmaitsze obrazy, zwodzi, oszukuje. A im dłużej jest w stanie to robić, tym lepiej dla samego filmu – zwłaszcza, jeśli składa się on z prostych gatunkowych schematów.
25.06.2012 17:57
"Reaktor strachu" Bradleya Parkera wykorzystuje w tym celu czarnobylską katastrofę jądrową z 1986 – wydarzenie tyleż tragiczne, co obrosłe kolorowymi mitami. Ewakuowana wówczas miejscowość Prypieć, w której mieszkali pracownicy elektrowni wraz z rodzinami, od 26 lat niszczeje, stanowiąc upiorne wspomnienie nuklearnej tragedii. Dziś, gdy promieniowanie w regionie znacząco spadło, do Prypieci coraz częściej zaglądają turyści. Wciąż jednak jest to miejsce przesycone wieloma tajemnicami. Twórcy filmu eksplorują jedną z nich: czy możliwym jest, by pośród odrapanych bloków i zarośniętych podwórek żyły jakieś dziwaczne, zabójcze istoty?
Fabuła "Reaktora…" przypomina jedną z dziesiątek tego typu opowieści. Grupka młodych amerykańskich turystów (bezpretensjonalnych, ale średnio rozgarniętych: "Co się stało w tym całym Czarnobylu?") przybywa na Ukrainę, by zobaczyć słynne miasto-widmo. Znajdują przewodnika, udają się na miejsce (ignorując po drodze pół tuzina zakazów wstępu), gdzie… zaczyna się ich dramat. Po krótkiej eksploracji miasta, dzieciaki odkrywają, że ktoś (lub coś) uszkodził ich samochód. Zanim podejmą decyzję, co robić, zapada złowieszcza noc, a gdzieś w oddali rozlegają się pierwsze przytłumione wrzaski.
Pomysłodawcą, scenarzystą i producentem filmu jest Oren Peli, autor kultowego "Paranormal Activity". Podobnie jak w swoim nakręconym za grosze ghost story, udowadnia on tu, że udany spektakl grozy nie musi być zależny od pieniędzy. "Reaktor…" powstał za niespełna milion dolarów, zagrali w nim nieznani aktorzy, zdjęcia kręcono w mało kosztownej Serbii, a jego siła zasadza się przede wszystkim na umiejętnym budowaniu napięcia. Peli i Parker wykorzystują w tym celu chropowatą, realistyczną estetykę pseudo-dokumentu (tzw. found footage), ale tym razem kamery nie dają nikomu do ręki – staje się ona raczej dodatkowym, niewidzialnym bohaterem.
W osiągnięciu maksymalnie stężonego napięcia pomagają zresztą same dzieciaki, szwendające się po ekranie, wchodzące wszędzie tam, gdzie nie powinny, robiące wszystko to, czego podobne historie uczą nie robić. Kamera – rozdygotana, niecierpliwa, ciekawska – zawsze podąża za nimi, a niepewność tego, co może kryć się w ciemnościach, jest główną atrakcją całego seansu.
Problemy zaczynają się, gdy powoli zaczynamy już domyślać się, co się dzieje - tajemnica, na której zbudowany został film, okazuje się niestety zbyt wiotka i absurdalna, by zostawić po sobie świdrujące uczucie niedosytu. Mając do dyspozycji tyle opcji (no bo ile w końcu nakręcono horrorów o Czarnobylu?), Peli i Parker wybierają tę najbardziej banalną, wygrzebaną z pierwszej lepszej szuflady z filmowymi kliszami. Wystarczy to, by przetrwać 90-minutową bieganinę po lesie, ale też niejako zmusza, by po raz pierwszy spojrzeć na estetykę found footage z boku. Okazuje się wtedy, że jest to po prostu operatorski trik – można dzięki niemu stopniować napięcie, ale nie da się na nim zbudować ciekawej historii.