W wodzie pojawiła się krew, a w jego głowie myśl. "Przecież to wszystko kosztuje!"
Przeżył starcie z rekinem, jego filmy przyciągały tłumy, a Quentin Tarantino nazywa go czule "maestro". 84-letni Enzo G. Castellari to legenda włoskiego kina rozrywkowego. W rozmowie z Wirtualną Polską zdradza kulisy znajomości z reżyserem "Pulp Fiction" i opowiada o czasach, kiedy Włochy nazywano "Hollywood nad Tybrem".
28.08.2022 | aktual.: 30.12.2022 15:47
Grzegorz Kłos, dziennikarz Wirtualnej Polski: Często dzwoni do pana Tarantino? Składa życzenia urodzinowe albo świąteczne?
Enzo G. Castellari, reżyser: Nie, nigdy nie wymieniliśmy się numerami. Z nim w ogóle jest bardzo ciężko się skontaktować, nawet jego przyjaciele mają problem. Jeśli chcesz z nim pogadać, to musisz kontaktować się przez prawnika.
Pytam, bo kiedy zaproponował nakręcenie wariacji na temat pańskich "The Inglorious Bastards" z 1978 r., podobno okazało się, że jest pana wielkim fanem, zna dialogi z tego filmu na pamięć, a na dodatek nazywa pana "maestro".
To wszystko prawda. Poznaliśmy się z Quentinem na festiwalu w Wenecji. Pamiętam, jak organizatorzy obawiali się, że fani będą go szturmować, więc zaaranżowali nasze spotkanie tuż przed seansem w podziemiach kina. To tam po raz pierwszy uścisnęliśmy sobie dłonie i pogadaliśmy.
W czasie pokazu siedzieliśmy obok siebie razem z Joe Dante (reżyser "Gremlinów" - przyp. red.) i okazało się, że on nawet nie tyle znał dialogi, ile je wyprzedzał, a przy tym głośno się śmiał razem z bohaterami.
Podczas jednej ze scen, gdzie grany przeze mnie niemiecki oficer krzyczy "Ognia!", Tarantino ryknął na całą salę i z ekscytacji uderzył mnie mocno łokciem w żebro. Nie ukrywam, było to dość bolesne!
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
A zgadza się pan z opinią, że to dzięki niemu włoskie kino gatunkowe z lat 60., 70. i 80. od kilku lat przeżywa renesans?
Bez wątpienia. Tarantino każdemu włoskiemu reżyserowi z mojego pokolenia, m.in. Sergio Martino, Umberto Lenziemu, Ruggero Deodato czy mnie, dał szansę na międzynarodową rozpoznawalność. Dzięki niemu młodzi mają ochotę odkrywać nasze filmy, które są dziś restaurowane i wydawane na Blu-ray czy VOD. Nasze kino odnosiło kiedyś ogromne sukcesy kasowe, a teraz wraca i znów cieszy się uznaniem kolejnych pokoleń.
Ponadto, gdyby nie Tarantino te filmy nie trafiłyby ponownie na duży ekran. A przecież to z jego inicjatywy w 2004 r. odbyła się w Wenecji retrospektywa "Italian Kings of the B's" ("Włoscy królowie kina klasy B"), która okazała się ogromnym sukcesem i podróżowała po innych festiwalach.
W Wenecji uczestniczyliśmy też w konferencji, na której padło pytanie jednego z dziennikarzy, co właściwie oznacza to "B". Odpowiedziałem wtedy, że to skrót od "beautiful", a Tarantino aż podskoczył i krzyknął "Tak, właśnie dlatego!".
Nie da się więc ukryć, że dzięki niemu dostaliśmy drugą młodość. Niektórzy zaczęli nazywać nas nawet "tarantiniani", czyli "reżyserami Tarantino", staliśmy się swojego rodzaju fenomenem.
Na Octopus Film Festival w Gdańsku odebrał pan Atramentową Mackę, nagrodę za całokształt twórczości. Czy regularnie pojawia się pan na takich imprezach? W USA, Europie czy Japonii ma pan status legendy. A jak mają się sprawy w ojczyźnie?
To nie pierwsze tego typu wyróżnienie. Często jestem zapraszany na różnego typu imprezy filmowe, gdzie otrzymuję nagrody za całokształt twórczości. Ta w Gdańsku jest dla mnie szczególnie wyjątkowa, bo pierwszy raz jestem w Polsce.
Mam takie poczucie, że kiedy jestem poza moją ojczyzną, oddycham pełnymi płucami. Czuję, jak młodzi cenią moje kino, żywiołowo reagują, jak tu w Gdańsku. We Włoszech tak nie jest, ale zawsze uważałem, że lepiej być znanym międzynarodowo niż tylko lokalnie.
No właśnie, a jak to było kiedyś? Pana filmy świetnie zarabiały i przyciągały do kin miliony widzów. Czy Enzo G. Castellari był królem życia?
Ujmę to tak. Jeśli chodzi o moje życie, szczególnie w tych latach, kiedy odnosiłem największe sukcesy, to tak naprawdę zawsze uwielbiałem spędzać czas w domu. Jeśli nie kręciłem gdzieś poza Rzymem, to chciałem być przy mojej rodzinie.
Jednak daleko mi było do króla życia, jakim niewątpliwie był choćby Duccio Tessari, ceniony reżyser spaghetti westernów i współpracownik Sergia Leone. On był po prostu wszędzie, do dziś nie mam pojęcia, jak on to robił!
A wracając do części pytania odnośnie sukcesów kasowych, to wyróżniłbym pięć moich filmów, które najlepiej poradziły sobie w box office. Były to "High Crime", "Steet Law", "Bronx Warriors", "Keoma" oraz "The Last Shark".
Tu warto też wspomnieć o specyfice Włoch, bowiem istniały u nas kina pierwszej, drugiej i trzeciej wizji. Moje filmy były wyświetlane czasem przez dwa lata jednocześnie na kilku ekranach i cieszyły się wielką popularnością, jak choćby wspomniane "High Crime", które poradziło sobie świetnie także za granicą.
Dziś pana filmy uchodzą za kultowe. A jak to było w pana ojczyźnie?
We Włoszech nasze filmy nie były akceptowane. Oczywiście z czasem się do tego przyzwyczailiśmy, że notka w gazecie to był już duży sukces. Główny problem polegał na tym, że włoska krytyka była zamknięta na uprawiane przez nas kino – horrory, giallo, poliziotteschi (bardzo popularne filmy policyjne – przyp. red.), fantasy, westerny czy science fiction. Nie było nikogo, kto by o nim pisał, analizował sceny itp.
Reżyser Segio Martino twierdzi, że mimo oziębłości krytyki wasze filmy zarabiały i dzięki temu producenci mogli realizować rzeczy De Sici, Felliniego czy Pasoliniego.
Takie są fakty. W ogóle we Włoszech tamtych czasów panowała wśród krytyków tendencja, aby oceniać pozytywnie przede wszystkim filmy twórców bardzo zaangażowanych politycznie, reżyserów lewicowych, którzy żyli doświadczeniami ówczesnych obywateli.
Jeśli o mnie chodzi, nie byłem twórcą lewicowym ani też prawicowym. Byłem apolityczny, chciałem, aby widzowie po prostu dobrze bawili się na moich filmach. Tworzyłem kino, jakie sam chciałem zobaczyć na dużym ekranie.
W wielu pana filmach grał Franco Nero, postać kultowa dla europejskiego kina. Jak zaczęła się wasza znajomość?
Franco to absolutny divo. Aktor, który świetnie radzi sobie zarówno w filmach tzw. intelektualnych, ale też gatunkowych, nieważne czy grał we Włoszech, czy za granicą. Na wyobraźnię mojego pokolenia szczególnie mocno wpłynął "Django" Sergio Corbucciego z 1967 r., gdzie zagrał tytułową rolę mściciela ciągnącego za sobą trumnę. Zresztą ten film też przecież doczekał się interpretacji Tarantino.
Nasze pierwsze spotkanie wcale nie było takie przyjemne. Poznałem go na planie filmu "Los Amigos" z Anthonym Quinnem. Jego fryzjerka pracowała przy filmach mojego ojca, więc udało mi się przez nią załatwić spotkanie.
Było upalne lato, założyłem więc koszulkę z krótkim rękawem. Kiedy zobaczył, co mam na sobie, a w dodatku, że jeszcze całkiem nieźle zbudowany, stwierdził, że nie mogę być kimś poważnym. Trzeba było kilku spotkań i dobrego scenariusza, abym mógł w końcu go do siebie przekonać .
Reszta to historia. Zrobiliśmy razem mnóstwo filmów i dziś bardzo się przyjaźnimy. Ba! Kochamy.
Zobacz także
Występował u pana także charyzmatyczny Mark Gregory, który po kilku filmach rozpłynął się w powietrzu. Latami nie było wiadomo, kim właściwie był, a niedawno w sieci pojawiła się informacja o jego śmierci.
Niestety to prawda. Kilka miesięcy temu dostaliśmy smutną wiadomość, że jego grób odkryto w małym miasteczku koło Rzymu.
Pierwszy raz spotkałem go w siłowni, gdzie trenowałem. To był cudowny młody człowiek. Pewnego dnia aktor Massimo Vanni stwierdził, że on idealnie pasuje do głównej roli w "Bronx Warriors". Zaryzykowałem i wyszło świetnie.
Jednak Marka zgubiła jego nieśmiałość, którą próbował maskować wyrzeźbioną sylwetką. Niestety smutna prawda jest taka, że miał bardzo wiele kompleksów i nigdy w pełni nie poczuł, że może zrobić karierę. Zagrał jeszcze w kilku filmach i pod koniec lat 80. nagle się wycofał.
Z tego co słyszałem, podróżował po małych miasteczkach i utrzymywał się z rysowania madonn kredą na ulicach, za co dostawał jakieś grosze. Zmarł w nędzy w 2013 r.
Nakręcił pan bez mała 40 filmów: od westernów i akcyjniaków po filmy wojenne, postapokaliptyczne i fantasy. W jakim gatunku czuł się pan najlepiej? Skąd aż tak duży rozstrzał?
Eklektyzm gatunkowy był cechą charakterystyczną dla włoskich reżyserów lat 60. czy 70. i rozbijał się o względny czysto finansowe. Kręcono to, co akurat było modne.
Moim ukochanym gatunkiem jest oczywiście western. Wychowałem się na amerykańskich filmach, to one karmiły moją wyobraźnię, a jednym z moich ulubionych na zawsze pozostanie "W samo południe". Gary Cooper był moim idolem, w tym filmie odnajdowałem cząstkę siebie i dzięki niemu sam zacząłem kręcić westerny, które pokochałem na całe życie.
A co sprawiało panu największą frajdę w kręceniu filmów? Co było największym wyzwaniem?
Moim ulubiony elementem w procesie kręcenia od zawsze była wspólna lektura scenariusza z całą ekipą i to rozumianą zarówno jako aktorzy, jak i technicy, charakteryzatorzy itp. Wtedy też pada najwięcej pytań, rodzi się dialog, stajemy się sobie bliżsi. Uwielbiam to.
A jeśli chodzi o najmniej ulubiony element, który zawsze mnie niesamowicie smucił, to była to kwestia tytułów. Człowiek żył z jakimś tytułem, utożsamiał się z nim, a potem dystrybutorzy zmieniali go często w bardzo negatywny sposób.
Na przykład?
Choćby "The Inglorious Bastards" (polski tytuł "Bohaterowie z piekła"), którzy w Hiszpanii i Włoszech byli rozpowszechniani jako "Ten przeklęty pociąg pancerny" ("Quel maledetto treno blindato"). Proszę sobie zadać pytanie, który jest bardziej efektowny. Zawsze będę stał na stanowisku, że zły tytuł potrafi zepsuć przyjemność odbioru filmu.
Wiele włoskich filmów tamtego okresu, zwłaszcza policyjnych, portretuje zwykłych Włochów, ich niedolę, biedę, slumsy. Czy głównym odbiorcą był proletariat?
Trudno powiedzieć czy tylko klasa robotnicza. Oglądali je wszyscy - i młodzi, i starzy. Młodzi w ogóle w tamtych czasach chodzili częściej niż raz w tygodniu do kina. Kino było składową ich dziennej diety – szli wieczorem na pizzę, a potem oglądali film z młodymi buntownikami, z którymi mogli się utożsamić. Z kolei starsi, którzy śledzili wydarzenia z pierwszych stron gazet, oglądali poliziotteschi i widzieli kawałek swojego życia.
A przypominam, że lata 70. we Włoszech były niezwykle krwawe, ciągle słyszało się o zamachach Czerwonych Brygad, porwaniach, egzekucjach. Nigdy nie mogłeś czuć się bezpiecznie. Był taki okres, że nigdzie nie ruszałem się bez broni.
Wspomniał pan o "The Last Shark" bazującym na sukcesie "Szczęk" Stevena Spielberga. W ciągu pierwszego miesiąca wyświetlania USA zarobił 18 mln dol., zanim wycofano go z powodu pozwu wytwórni Universal. Jak pan wspomina tamte wydarzenia?
Opowiem panu lepszą historię. Do części zdjęć używaliśmy rekwizytu, czyli wielkiego sztucznego rekina. Ale w niektórych ujęciach występuje prawdziwy drapieżnik. Sceny z jego udziałem nakręciliśmy w meksykańskiej części Karaibów. Tam było duże skupisko rekinów, więc mieliśmy z czego wybierać. Padło na osobnika, który wydawał mi się na pierwszy rzut oka w miarę łagodny.
Zeszliśmy pod wodę, padł klaps i wszystko przebiegało normalnie aż do momentu, kiedy treserzy stracili nad nimi kontrolę, a on zaczął płynąć wprost na mnie.
Na szczęście w ostatniej chwili mnie wyminął, ale przepływając tuż obok, bocznymi płetwami rozciął mój strój. W wodzie pojawiła się krew, a mojej głowie myśl "Zaraz, zaraz on nam ucieka! Przecież to wszystko kosztuje!".
Powodowany jakimś szaleńczym impulsem rzuciłem się za nim, chwyciłem i popłynąłem kawałek. Po chwili pojawili się treserzy, którzy go opanowali i niedługo potem mogliśmy skończyć zdjęcia.
Pewnie najadł się pan strachu.
Jest takie powiedzenie, że ze strachu można zrobić pod siebie. Proszę mi uwierzyć - nie ma w tym ani grama przesady.
Grzegorz Kłos, dziennikarz Wirtualnej Polski
Specjalne podziękowania dla Diany Dąbrowskiej z Accademii Włoskiego Kina, bez której ten wywiad byłby niemożliwy.
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify, w Google Podcasts oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co, jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.