"Więzy krwi": Braterska lojalność
*"Więzy krwi" nie mają wiele wspólnego z typowym kinem policyjnym, choć historia jest rozpisana na dwóch braci – nowojorskiego detektywa i rasowego gangstera. Wbrew temu, co zapowiada sekwencja otwierająca, nacisk nie jest tu położony na dynamiczną akcję, ale na rozwój trudnej relacji między dwoma mężczyznami. Relacje zaś budować należy powoli i z wyczuciem, ale w tym Guillaume Canet jest akurat mistrzem.*
W scenariuszu napisanym przez Caneta i Jamesa Graya nie ma ani krztyny melodramatycznej tandety, którą przesiąknięta była wyreżyserowana przez Graya „Imigrantka“ (2013). Jedyną rzeczą, jaka łączy oba filmy (dosyć to zresztą niefortunny link) jest Marion Cottilard w roli imigrantki-prostytutki cierpiącej z powodu wyrzutów sumienia i nieudanych związków z mężczyznami. Canet poprowadził ją jednak znacznie lepiej, niż Gray, nie czyniąc z Cottilard komiksowo przerysowanej postaci, w kontekście której największym grzechem byłaby mowa o wiarygodności psychologicznej. „Więzy krwi“ są obrazem z krwi, kości, smutku, namiętności i beznadziei. Filmem, który ogląda się równie dobrze jak jeden z najlepszych amerykańskich seriali policyjnych „The Wire“ i który wymaga skupienia podobnego temu, jaki towarzyszył seansom „Szpiega“ (2011) Tomasa Alfredsona.
Bardzo długa, wręcz niemoralnie przeciągnięta, jest w "Więzach krwi" ekspozycja. Można to zrzucać na karb faktu, że bardzo często aktorzy, którzy biorą się za pisanie scenariuszy (Canet) mają problem ze sprawnym prowadzeniem akcji i zbyt mocno skupiają się na konstrukcji samego bohatera. Wypadałoby uznać to za zarzut, gdyby Canet do końca i świadomie nie łamał kolejnych zasad budowania trzyaktowego scenariusza i reguł rządzących umieszczaniem narracji w ramach konkretnego gatunku. Jest w „Więzach krwi“ kilka pościgów i strzelanin typowych dla kina sensacyjnego, ale nie w nich tkwi klucz do historii. Na swój osobliwy sposób pełnią one raczej funkcję retardacji. Chociaż nie mają nic wspólnego z długimi i obszernymi opisami, zwiększają napięcie poprzez opóźnienie właściwej akcji. Ta rozgrywa się wyłącznie na linii relacji między braćmi.
Zupełnie nie przeszkadza fakt, że role zostały rozpisane w tak standardowy sposób, bo w opowieści o policjancie i gangsterze nie ma ani odrobiny przewidywalności. Ich losy są znaczone próbami odzyskania życiowej normalności, odbudowania więzi rodzinnych, stanięcia na równe nogi i oderwania się od demonów przeszłości. Dzięki świetnemu, zrównoważonemu aktorstwu Clive’a Owena (opuszczający mury więzienia Chris) i Billy’ego Crudupa (detektyw Frank) emocje są trzymane na wodzy i historia ani na moment nie wymyka się spod reżyserskiej kontroli. Jej punkt ciężkości zostaje przesunięty w stronę życia prywatnego braci i ich prób ułożenia sobie relacji z kobietami, co dodatkowo podkreśla fakt, że na piedestale stoi psychologia postaci, a nie diagnostyka ulicznych akcji.
"Więzy krwi" mają wielką siłę rażenia także dzięki znakomicie wybranym lokacjom. Nowy Jork lat siedemdziesiątych staje się dzięki nim miastem melancholików, otulonym nostalgicznie przygaszonymi, spranymi barwami. Piękne są zdjęcia Christophe’a Offensteina – operatora, który do tej pory nie miał na swoim koncie żadnych spektakularnych osiągnięć – a w wizji Caneta odnalazł się jak przysłowiowa ryba w wodzie. „Więzy krwi” to film najwyższej próby. Ten thriller – na pierwszy rzut okaz zlepiony ze schematów – to przykład kina nietypowego, rzadko trafiającego na polskie ekrany. To historia wymagająca i ambitna, ale oferująca intensywną przyjemność. Ci zaś, którzy zechcą się w nią zanurzyć, zachłysną się z wrażenia doskonale rozegraną sceną finałową.