Zakochani są wśród mas
„Zakochany Molier”, „Zakochana Jane”... Wszystkim tylko amory w głowie. Tak się przynajmniej wydaje polskim dystrybutorom, którzy uparcie przekręcają oryginalne tytuły na romansową nutę.
10.09.2007 00:13
Film Laurenta Tirarda zwie się po prostu „Moliere”, a dzieło Juliana Jarrolda – „Becoming Jane”, czyli po naszemu „Stając się Jane”, co sugeruje, że jest to opowieść o dojrzewaniu młodej Austen i jej drodze do pisarskiej sławy, a nie o trzepotaniu rzęsami.
Naród polski jednak słabo edukowany, wykształciuchów nie lubi, uwielbia za to nieskomplikowane komedie romantyczne, więc i biografie artystów można spróbować mu sprzedać jako zagraniczne, kostiumowe wersje „Ja wam pokaże!” (gdy was wszystkich opisze!). Aż się dziwię, że nikt do tej pory nie wpadł u nas na pomysł nakręcenia „Zakochanego Jana z Czarnolasu” czy innego „Zakochanego Karola”, z Maciejem Zakościelnym w rolach tytułowych, rzecz jasna.
Wiem, że koszta większe niż w przypadku ruchomej ilustracji „Sekretów serca”, przygotowania żmudniejsze (nie da się sceny z epoki nakręcić na pół gwizdka w biurowcu), a i „product placementów” nie ma gdzie włożyć (chyba że jakieś odwieczne „Sekrety Mnicha”). Ale jak pokalkulować to wyjdzie, że jednak się opłaca. Bowiem to niepowtarzalna szansa na połączenie w jedną masę różnych polskich widowni kinowych – tej od komedii romantycznej, tej szkolno-wycieczkowej i, kto wie, może także tej inteligenckiej. Obawiam się jednak, że od marzeń o kasie silniejsze jest polskie tabu na koturnach.
Frywolne biografie wymagałyby zdjęcia naszych wieszczów z cokołów i nadania im kilku ludzkich cech, a nawet przydania kilku ludzkich organów (w tym i płciowych). Tego zaszczytu nie dostąpił u nas nawet świntuszący komediopisarz Aleksander Fredro.
Tak więc, musimy się zadowolić podglądaniem przez dziurkę od klucza cudzych tuzów literatury. Nie oszukujmy się bowiem – mimo że zagraniczni twórcy, w przeciwieństwie do polskich dystrybutorów, nie chcą się otwarcie przyznać do... „zakochania”, ich bajania na temat Moliera czy Austen przypominają jako żywo artykuły z „Vivy” albo innego luksusowego brukowca. Tyle że bohaterami nie są tym razem gwiazdy telewizji, lecz szacowni nieboszczycy.
Schemat jest jednak ten sam – życie bohaterów obraca się wokół miłości, romansów i małżeństw, twórczość zaś jest kompensacją niepowodzeń na polu uczuciowo-rodzinnym. Komunikat taki zrozumie ludzkość od Chicago do Tobolska. Bo któż z nas nie pisywał (nie próbował pisywać) wierszy po tym, jak złamano mu serce?
Trywialne i chwilami dość żałosne jest to dramatyzowanie biografii wielkich i manipulowania faktami, by uczynić ich życie „atrakcyjniejszym”. Tymczasem, w „Zakochanej Jane” najbardziej przekonała mnie scena, w której Austen gości u popularnej pisarki, Ann Radcliffe.
„W pani powieściach jest tyle romantyzmu, grozy, a w pani życiu w ogóle tego nie widać” – mówi Jane.
Ano, nie widać. Radlicffe prowadzi nudnawą egzystencję sfrustrowanej żony porządnego obywatela, któremu swoimi nieprzyzwoitymi książkami psuje reputację.
Toporny (choć niewątpliwie modny) biografizm prowadzi na manowce. Doszukiwanie się na siłę analogii między życiem pisarza (malarza, reżysera, kompozytora etc.) a fragmentami jego dzieł skutkuje często psychoanalitycznymi banałami albo egzaltowanymi ogólnikami w stylu: „miłość jest motorem tworzenia”. Domeną artystów są intelekt i wyobraźnia, a nie obiegowe mądrości.
Nie mylmy sztuki z talkshowem. Podobno każdy mógłby napisać jedną dobrą książką - o swoim życiu. Ja jednak podejrzewam, że większość z nich byłaby równie nudna jak „Zakochana Jane”.