Żarty na bok, panie Stark

Superbohaterski świat znany fanom komiksów Marvela jest jak pełnowymiarowa, alternatywna rzeczywistość, w której rozgrywają się, nawzajem przenikają i uzupełniają kolejne historie. Nic więc dziwnego w tym, że „Iron Man 3“ jest równie dobry, co poprzednie części biografii Tony’ego Starka. Lepszy? Może – jak wisienka na torcie wieńcząca cukiernicze dzieło sztuki – nieprzesłodzone, bo zbalansowane szczyptą złośliwej ironii. Film wyreżyserowany przez Shane’a Blacka jest esencją i syntezą tego, co można wydobyć z najlepszych sensacyjnych komedii i thrillerów science-fiction.

06.05.2013 14:42

Znakomitą decyzją było oddanie losów Starka (Robert Downey Jr.), straumatyzowanego po tym, co wydarzyło się w Nowym Jorku („Avengers“, 2012), w ręce Shane’a Blacka. Reżyser „Zabójczej broni“ (1987) i „Kiss Kiss Bang Bang“ (2005) uratował Tony’ego przed rzuceniem się w ramiona mrocznej depresji. Z filmu usunięto wątek o alkoholizmie człowieka w stali, pozwolono mu jedynie na poddawanie się chwilowym napadom paniki. Te zaś, świetnie zainscenizowane i zgrabnie wprowadzone w strukturę narracji, finalnie pełnią raczej funkcję elementów komicznych niż dramatycznych. Wyważony, sytuacyjny i słowny komizm jest też największą siłą trzeciej części przygód twórcy stalowego kombinezonu.

W pierwszej, wspólnie ze światowej sławy wynalazcą broni, zmagaliśmy się z budowaniem tożsamości człowieka uzależnionego od nowoczesnej technologii. W drugiej Jon Favreau wykorzystał modę na telewizyjnych celebrytów i wprowadził Starka na arenę publicznej rozgrywki o władzę. Trzeciej miała się dostać gatunkowa ciężkość opowieści schyłkowej. Zgodnie z tą odgórną potrzebą, Black posłusznie stawia Starka przed koniecznością odpowiedzenia sobie na pytania dotyczące śmierci, rezygnacji i tego, czy technologiczna ewolucja może się toczyć bez obecności demiurga. „Iron Man 3“ nie ugina się jednak pod ciężarem intelektualnych zagwozdek. Pierwszoplanowe wydarzenia mnożą się równie szybko jak stalowe kombinezony. Działają tylko znacznie sprawniej od prototypów nowych Iron Manów, z którymi Stark bawi się w swojej pracowni narażając się na niepotrzebne obicia i zranienia. Lekkość, z jaką znosi obrażenia, równa się jednak dynamice i finezji narracji.

Z ironicznym dystansem i w iście meta-filmowym stylu wprowadzane są do stalowego świata postaci zbrodniarzy. Aldrich Killian (Guy Pearce) jest jak bohater żywcem wyciągnięty z sensacyjnego kina lat osiemdziesiątych. Zagrany przez Bena Kingsleya Mandaryn w bezkonkurencyjny sposób ożywia i ogrywa tkwiący w społecznej podświadomości wizerunek egzotycznego terrorysty ze Wschodu. Tak, „Iron Man 3“ to kolejny film, w jakim nabierają kształtów amerykańskie lęki przed irackim atakiem, ale chyba pierwszy, który w tak iście zaskakujący i bezpretensjonalny sposób się z nimi rozprawia. To też pierwszy film serii, w jakim męska przyjaźń inspirowana kinem spod znaku „buddy-movies” rozwija się między Tonym a Jamesem (Don Cheadle) zapisując w pamięci równie mocno, co efektowne akcje.

Tych ostatnich oczywiście nie brakuje, są wyreżyserowane z operową pompą i choreograficzną precyzją. Funkcjonują też w służbie historii, a nie poza nią jak typowe atrakcjony zazwyczaj jedynie urozmaicające zabawę. O efektach nie trzeba mówić wiele, bo jak nietrudno przewidzieć – są świetne. Aktorsko zaskakuje tylko Gwyneth Paltrow. W jednym z wywiadów aktorka żartuje, że „jest już za stara na takie zabawy”. Trudno się temu dziwić, kiedy widzi się, że w końcu zostaje zmuszona do zrzucenia sztywnego gorsetu Pepper i stanięcia w ogniu walki wspólnie ze Starkiem. Na niego też czeka nowe doświadczenie – nawiązanie kontaktu z chłopcem z małego amerykańskiego miasteczka. To nic, że silnikiem napędowym ich relacji będzie ironia i dystans, bo i tak wprowadzi ona do historii nutkę nostalgii – za naiwnymi marzeniami o superbohaterach, którzy znienacka pukają do drzwi i na zawsze zmieniają życie tych, którzy im wówczas otworzą. 8/10

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)