Zasada nr 6: nie wymiotować tylko podziwiać!

Żywe trupy to nie tylko oksymoron, ale też koło zamachowe amerykańskiej maszyny filmowej. Przykładowo na micie zombie i na jego przerażającej filozofii, swoją karierę zbudował legendarny reżyser horrorów – George A. Romero.
„Zombieland” to jednak nie krwiożercza alegoria nienawiści czy konsumpcjonizmu, ale zaskakująca i pełna anarchistycznego humoru komedia.

04.12.2009 11:08

Pełen flaków i zakrwawionych kontrastów świat obserwujemy z perspektywy chłopaka o przezwisku Columbus. Obecne niebezpieczeństwo ze strony choroby wściekłych krów w niedalekiej przyszłości może przerodzić się w chorobę wściekłych zombie. Epidemia rozszerzy się błyskawicznie. Przeżyją tylko najostrożniejsi i najsilniejsi. Jednym z nich jest znerwicowany nastolatek, który wraz z grupą przypadkowych towarzyszy, walczy o niepodległość ich kończy i ciał. Z każdą minutą znajomości głównych bohaterów potęguje zagęszczenie się akcji, a co za tym idzie - również jej obrzydliwość. Pozbawieni kodu na nieśmiertelność bohaterowie, aby przetrwać stosując się do prostych acz, jak się okazuje, kluczowych zasad bezpieczeństwa własnego autorstwa. I to wszystko. Nic więcej nam fabuła nie przedstawia. Koniec.
Ale na jakim poziomie to zostało zrealizowane i jakie gwiazdy zostały do tego filmu zaangażowane - to jest prawdziwy sukces popularności i komizmu filmu „Zombieland”.

W pełnometrażowym debiucie Rubena Fleishera rozkładający się żywy trup nadciąga zewsząd, a wyludniała Ameryka (choć nadal liberalna) stanowi idealną pożywkę dla bezmózgich zwłok. Jednak w tym znanym schemacie reżyser wprowadza pewien element świeżości do gatunku zombie movie. Nie spodziewajmy się, że film jest na miarę klasyka „Noc żywych trupów” (1968), ale co najważniejsze nie jest też jego parodią.
Wręcz przeciwnie – z tarantinowskim wyczuciem Fleisher czerpie całymi garściami z klasyki horroru o nieżywych w roli głównej, powtarza gagi, dodaje od siebie zachwycające zdjęcia oraz mistrzowską charakteryzację i w efekcie wszystko to doskonale łączy, sprzedając nam produkt skrajnie rozrywkowy, ale za to wysokiej jakości.

Najjaśniejszą perłą w tym ociekającym krwią obrazie, jest główna rola Woody’ego Harrelsona. Patrząc na tego faceta w kowbojskim kapeluszu z rozbuchanym testosteronem, wiemy, że został stworzony do takich subtelnych autoironicznych ról. Długo oczekiwaliśmy jego godnego powrotu na srebrny ekran w roli pierwszoplanowej i kto by przypuszczał, że w filmie o żądnych krwi trupach odkryjemy Harrelsona na nowo. Podobnie było kiedy, uwagę wszystkich skierowano na Billa Murray’a po filmie „Między słowami”, tak i teraz jest w przypadku Woody’ego Harrelsona przy „Zombieland”.

A skoro o Billu Murray’u jest mowa, to obowiązkowo należały wspomnieć o jego niewielkiej roli w tej zombie-apokalipsie. Aktor gra w filmie samego siebie. Jednak epizod z jego udziałem powala na kolana i najprawdopodobniej zostanie zaliczony do kultowych tego gatunku.

Reasumując, „Zombieland” to solidna porcja krwawego mięcha, który zamiast zdychać, mruga co i rusz do widza oczkiem.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)