Brytyjski dystrybutor wiedział, co robi, kiedy zdecydował się wprowadzić *"Zjawę" do kin 15 stycznia (w Polsce 29 stycznia), a więc dzień po ogłoszeniu nominacji oscarowych. Z szansą na dwanaście statuetek film przewija się w informacjach wszystkich możliwych mediów w większości krajów. Od razu trzeba powiedzieć, że te nominacje nie dziwią. To film perfekcyjnie wykonany z genialnymi zdjęciami, bezbłędnymi aktorami, dobrze wyreżyserowany i napisany. Ale „Zjawa” to film, który wyróżnia się czymś więcej niż świetnym rzemiosłem. Ma też mocne i ważne przysłanie. „Zależało mi na tym, żeby pokazać zderzenie cywilizacji. Dzisiaj tak bardzo obawiamy się go, ale gdy zagłębimy się w przeszłość, okaże się, że nie mamy do czynienia z niczym nowym. Trzeba znać historię i wyciągać z niej wnioski” – mówił Iñárritu na londyńskiej premierze.*
„Zjawa” broni się i bez słów reżysera. To w pełni autorski utwór, jak można by go określić – polifoniczny, o czym świadczyły oklaski w czasie napisów. Rzadko zdarza się, żeby operator i montażysta dostali brawa tak głośne jak reżyser i aktorzy. Tymczasem w Londynie to właśnie Emmanuel Lubezki i Stephen Mirrione byli oklaskiwani niemal na równi z Leonardo DiCaprio i Tomem Hardym. I trudno się dziwić. Współpraca operatora i montażysty jest w tym filmie bezbłędna, a wykonana przez nich praca – tytaniczna. Zwłaszcza dokonania Lubezkiego są imponujące. Jego kamera ustawia się pod nieoczywistymi kątami i w nieoczywistych miejscach. Kapitalna jest zwłaszcza jedna z początkowych sekwencji rozgrywających się w czasie walki Indian i kolonizatorów. Kamera bierze wówczas udział w sztafecie: towarzyszy temu bohaterowi, który pozostał przy życiu. Kiedy ktoś ginie, Lubezki „przykleja się” do tego, kto go zabił. Oczywiście, po chwili i dotychczasowy zwycięzca pada trupem. Dzięki temu zabiegowi widz zostaje wciągnięty w wir
wojennej zawieruchy. Przekonujemy się o jej okrucieństwie i bezsensowności, ale bez moralizowania. Twórcy nie działają na nasze emocje, bo przecież żadnego z bohaterów tracących życie nie znamy, nie mamy więc z kim sympatyzować. Indianie nie są pokrzywdzonymi autochtonami, którym najeźdźcy ze Starego Kontynentu próbują odebrać ziemię, tylko przebiegłymi i okrutnymi wojownikami za nic mającymi życie innych. Kolonizatorzy nie ustępują im w okrucieństwie, które nie ma uzasadnienia jak w westernach mitologizujących zdobywanie Dzikiego Zachodu. Przeciwnie. Biali mężczyźni są pełni zwątpienia w sens swoich działań, podważają rozkazy, które otrzymali od dowódców, honor dawno schowali do kieszeni, ich najlepszym przyjacielem jest strach, a nie odwaga i męstwo. Żadni z nich bohaterowie narodowi ze szkolnej czytanki.
Dzięki wysokiemu poziomowi zdjęć w ogóle najważniejsza w tym filmie scena walki bohatera granego przez Leonardo DiCaprio z niedźwiedzicą nie odstaje od całości. Chociaż trzeba powiedzieć – i nie jest to przesada – że jej jakość techniczna wyznaczy nowy standard kina. To właśnie dzięki niej możemy się przekonać, na jakim poziomie stoją dziś efekty specjalne. Na naszych oczach, w bardzo dokładnych zbliżeniach, dzikie zwierzę maltretuje ciało aktora. Pazury rozszarpują skórę, kolejne ugryzienia wyrywają mięśnie, wreszcie bestia depcze łapą głowę bohatera. Iñárritu pieczołowicie tę scenę komponuje, nie spieszy się. Ujmuje jej dynamiki i spektakularności, zastępując ją dokładnością i dosłownością. Jest na tyle pewny fachu swoich pracowników, że pozwala sobie na powolny festiwal cierpienia. Nie boi się, że wykreowane zwierzę obnaży się ze swojej sztuczności. Tak jak niedźwiedzica chroniąca młode, reżyser działa instynktownie i instynkt go nie zawodzi. Na londyńskiej premierze zaproszeni goście zostali obdarowani
popcornem i czekoladą. W ciągu tej rozciągniętej do kilkunastu minut sceny nikt nie zbliżył przekąski do ust.
Na instynkt zdawali się też aktorzy, o czym zaświadczyli Tom Hardy i Will Poulter przed uroczystą projekcją. O pracy z meksykańskim twórcą wypowiadali się wyłącznie w superlatywach. Ich zdaniem potrafi on zbudować taką atmosferę na planie, że nawet kiedy mówi dowcip, a to zdarza mu się często – po przedstawieniu aktorów powiedział w Londynie, że teraz każdy z nich zaśpiewa piosenkę – jest w stanie w kilkadziesiąt sekund przywrócić podniosły lub poważny nastrój. Metamorfozę brytyjskich aktorów widać było w stolicy Wielkiej Brytanii jak na dłoni. Czarujący gentelmani, którzy wywiadującą ją dziennikarkę całowali na przywitanie i ściskali na pożegnanie, szarmanccy uśmiechnięci, skromni i piękni na ekranie stanowili swoje przeciwieństwo. Hardy w roli szwarccharakteru po raz kolejny potwierdza, że spektrum jego talentu jest szerokie. Potrafi grać nie tylko grzecznych chłopców. Swoją postać tworzy, używając każdego aktorskiego środka wyrazu. To nie dzięki kostiumowi i świetnej charakteryzacji wiemy, z jak
podejrzanym typem mamy do czynienia. Aktor indywidualizuje go, nadaje mu specyficzne ruchy i sposób mówienia. Jego seksownego brytyjskiego akcentu nie słychać w rzucanych przez zęby stanowczych kwestiach. Z kolei dwudziestoczteroletniemu Poulterowi, pupilkowi Brytyjczyków znanemu z sitcomów i blockbusterów dla młodzieży („Więzień labiryntu”), udało się stworzyć postać, która ucieleśnia archetypiczny konflikt. Z jednej strony tak bardzo chciałby spełnić pokładane w nim oczekiwania bliskich i dowódców, wykazać się męstwem i moralnością, z drugiej – potrafi się rozgrzeszyć z popełnionych przewinień, tłumacząc sobie, że znalazł się w ekstremalnej sytuacji.
Jego wewnętrzna sprzeczność jest ponadczasowa tak samo, jak fabularny konflikt. Jak już zostało powiedziane, „Zjawie” daleko do mitologizowania kolonizacji Dzikiego Zachodu rodem z westernu. Iñárritu rozprawia się z mitem, który otacza tamten krwawy epizod amerykańskiej historii. Stawiając naprzeciwko siebie Indian i Brytyjczyków, pokazuje, że starcie między nimi jest poniekąd łatwiejsze od starcia swoich ze swoimi. Bo patrząc na Indian po stroju i kolorze skóry z daleka można poznać wroga. Patrząc na swoich, takich oznak nie ma. Iñárritu pokazuje kolonizowaną Amerykę jako strefę wielu wpływów: narodowych i indywidualnych. Jedni próbują ją sobie podporządkować skuszeni perspektywą bogactwa, inni po prostu próbują w wojennej zawierusze układać sobie życie, niepomni na rozgrywający się dokoła konflikt. To ci drudzy cierpią na zakusach tych pierwszych. Nic więc dziwnego, że wreszcie to właśnie oni, upokorzeni i skrzywdzeni, chwytają za broń, by wymierzyć sprawiedliwość.
Tym samym „Zjawa” staje się filmem rewizjonistycznym, przepisującym historię Ameryki. Osadzony w tradycji antywesternów Sama Peckinpaha film odnajduje w przeszłości regułę, która powraca i dziś. Wniosek, że na zderzeniu cywilizacji największe krzywdy ponoszą umiłowani w pokoju, nie jest w kinie niczym nowym. Iñárritu udaje się obudować go atrakcyjną formą i przedstawić na przykładzie czasów, które wyznaczają zaczątek potęgi Stanów Zjednoczonych. Przydałyby się nam takie filmy o zdobyciu przez Turków Konstantynopola czy o podboju Hiszpanii przez Arabów. I powinien w nich grać Leonardo DiCaprio. Na londyńskiej premierze był milczący, przed publiczność wyszedł na dosłownie dwie minuty. Jakby uznał, że oglądanie go przez dwie i pół godziny w „Zjawie” musi nam wystarczyć. I wystarcza. Tym razem powinno też wystarczyć członkom Akademii, by wreszcie przyznać mu aktorskiego Oscara. Już dawno na niego zasłużył.