Zofia Marcinkowska: Miła być jedną z najjaśniej świecących gwiazd w branży
Znaleziono ją martwą
- Ostry eksperyment, tego się zupełnie nie spodziewano. Publiczność nie była zachwycona, a Kutz rozczarowany, że się nie poznano na filmie - pisał Jerzy Markuszewski o „Nikt nie woła”, które weszło do kin 31 października 1960 roku.
I choć dzisiaj obraz Kazimierza Kutza uważany jest za jeden z najbardziej wysmakowanych plastycznie polskich filmów, zaraz po premierze spotkał się z dość ostrą reakcją recenzentów, zarzucających młodemu reżyserowi awangardową, wręcz nowofalową formę.
href="http://film.wp.pl/zofia-marcinkowska-mila-byc-jedna-z-najjasniej-swiecacych-gwiazd-w-branzy-6025228014949505g">CZYTAJ DALEJ >>>
Najpiękniejsza w polskim kinie
Zofia Marcinkowska urodziła się 22 października 1940 roku w Wieliczce. O jej dzieciństwie wiadomo niewiele. Studia aktorskie rozpoczęła na krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, jednak dyplom obroniła na PWST w Warszawie. Tam też wdała się w romans z aktorem Bohdanem Łazuką.
- W szkole teatralnej, choć wokół roiło się od pięknych dziewczyn, miałem jedną wielką miłość. To była krakowianka Zofia Marcinkowska, jedna z najpiękniejszych kobiet w polskim kinie. Jej uroda była zjawiskowa: oczy jak chabry, nosek delikatny, kilka piegów, wielka kultura osobista, a do tego wszystkiego kształtny i obfity biust – wspominał swoją miłość w Fakcie.
Zostawiła go bez słowa
Związek Marcinkowskiej i Łazuki nie przetrwał próby czasu. Aktor o ich zerwaniu mówił z goryczą – ukochana zostawiła go niemal bez słowa.
- Rozstanie z nią nie należało do najprzyjemniejszych, trudno mi było się z tym pogodzić – mówił po latach w Fakcie. - Pewnego dnia ona wyjechała do Krakowa i to był koniec naszego romansu.
Tymczasem Marcinkowska rzuciła się w wir pracy. Przygotowywała się do debiutu w krakowskim Teatrze Starym i próbowała zaistnieć w świecie filmu.
''Była naturalnie piękna''
Na ekranie zadebiutowała w 1959 roku w dramacie obyczajowym „Lunatycy” Bohdana Poręby. Rok później Kazimierz Kutz zatrudnił ją u siebie w „Nikt nie woła”.
- Była naturalnie piękna, ale na potrzeby filmu dodatkowo wymyśliliśmy ją, wyciągnęliśmy z niej wszystko, co było potrzebne. Wykreowaliśmy ją. Widziałem, że z nią jest coś nie tak: jakby przeżywała na planie prawdziwą miłość. Ale byłem zadowolony. Promieniowała jakąś niezwykłą energią; to mi było potrzebne. Podczas przerw w kręceniu zapadała w letarg. „Nic do mnie nie mów”, mówiła, kładła palec na wargach i patrzyła gdzieś w niebo – wspominał Kutz w wywiadzie dla Gazety Wyborczej.
''Do dziś dręczy mnie sumienie''
Trzy lata po premierze filmu Marcinkowską znaleziono martwą w jej mieszkaniu. Natychmiast zrodziła się plotka, że aktorka odebrała sobie życie z powodu nieszczęśliwego romansu z Kazimierzem Kutzem.
I choć prawda była zupełnie inna, reżyser przyznawał, że czuje się trochę odpowiedzialny za samobójstwo Marcinkowskiej.
- Wszedłem w osobowość Zosi zbyt daleko, poza dopuszczalną granicę, i zrozumiałem - też zbyt późno - że mogłem ją nawet okaleczyć. Przeraziłem się władzy reżysera, jego możliwości manipulowania drugim człowiekiem. Do dziś dręczy mnie sumienie, czy nie przyczyniłem się do tej tragedii – wyjawił kilka lat temu w wywiadzie z Elżbietą Baniewicz.
Toksyczny związek
W plotce tkwiło ziarno prawdy – aktorka faktycznie odebrała sobie życie z miłości. Ale nie do Kazimierza Kutza, a aktora Zbigniewa Wójcika (na zdjęciu).
Ich związek był burzliwy i toksyczny. Marcinkowska zakochała się po uszy i nie widziała świata poza swoim partnerem.
Tymczasem on chętnie to wykorzystywał i próbował sobie podporządkować piękną aktorkę. Pił coraz więcej, a kiedy wpadał w złość, bił swoją ukochaną, przekonany, że pozostanie bezkarny, gdyż Marcinkowska była od niego całkowicie uzależniona.
Jednak 23 listopada 1963 roku miarka się przebrała…
Odkręciła gaz...
Tego wieczoru Wójcik, bardzo pijany, wywołał kolejną awanturę. Kiedy po raz kolejny uderzył Marcinkowską, kobieta miała dość. Odepchnęła napastnika, a on stracił równowagę i uderzył głową w kant kuchennego zlewozmywaka.
Aktorka wpadła w przerażenie. Przekonana, że zabiła swojego ukochanego, napisała list pożegnalny.
- Nie potrafię bez niego żyć – twierdziła w nim. Potem odkręciła kurki z gazem. Ich ciała znaleziono kilka godzin później. Zdaniem lekarzy przeprowadzających sekcję zwłok, kiedy ona konała, on najprawdopodobniej jeszcze żył…