"Zostańmy przyjaciółmi" trafiło mnie. Byłem wielce zaskoczony i nadal jestem, ale nie mogę zanegować faktu, że komedia Rogera Kumble'a ma w sobie elementy, które weszły we mnie bez najmniejszego problemu.
Ktoś może moje wyznanie skwitować krótkim "phi" i nawet nie będę miał mu tego za złe, bo przecież historia przedstawiona w "Zostańmy przyjaciółmi" nie musi dotykać każdego. Mój życiorys po prostu pokrywa się częściowo z życiorysem bohatera i podczas seansu zdarzało się nieraz, że nie mogło opuścić mnie wrażenie, iż to właśnie siebie oglądam na ekranie. To są jednak wrażenia czysto subiektywne, które może i kogoś skłonią do wydania tych kilku złotych na kino, ale śmiem w to niestety wątpić. Dlatego w tym momencie przestanę skupiać się na plusach wynikających z mojego osobistego stosunku do powyższej produkcji, a zwrócę się w kierunku jakże potrzebnego i wymaganego przez czytelników obiektywizmu.
"Zostańmy przyjaciółmi" to najzwyczajniej w świecie bardzo dobra komedia, łącząca najlepsze elementy komedii romantycznych i komedii młodzieżowych, przy czym ciężko ją nazwać młodzieżową komedią romantyczną. Nic oczywiście nie mam do nich - a nawet bardzo lubię - produkcje w stylu "American Pie", ale istnieją ludzie, dla których poziom prezentowanego tam humoru jest bardzo niski. W "Zostańmy przyjaciółmi" poziom żartu jest o wiele wyższy, a przy tym sama historia jest niesamowicie sympatyczna i prawdziwa. Dodatkowo, grający tu główną rolę Ryan Reynolds - popychadło większości krytyków - pokazuje naprawdę kawał dobrego aktorstwa i choć mało prawdopodobne jest, że dostanie w przyszłości propozycję dramatycznej roli, to na pewno wkrótce stanie się królem romantycznych komedii. Powinno go to całkowicie zadowolić, tak jak mnie całkowicie zadowolił "Zostańmy przyjaciółmi".