Amerykanie kontra reszta świata. Wizje wojny w kinie hollywoodzkim
18.03.2014 | aktual.: 22.03.2017 19:13
Dzielni chłopcy obleczeni w sztandar z pięćdziesięcioma gwiazdami bili się na dużym ekranie i za Roosevelta, i za Reagana, i za Busha, i za Obamy, i będą strzelać, siec, łamać kości i serca, ratować uciśnionych oraz wyzwalać narody podczas kadencji wszystkich tych, którzy nadejdą po obecnym prezydencie.
I choć słowa te mają wydźwięk nieco ironiczny, nie sposób odmówić Hollywood z jednej strony finezji w kreowaniu niezapomnianych spektakli batalistycznych, a z drugiej reporterskiej wnikliwości tamtejszego kina rozrachunkowego. Na kształt amerykańskiego filmu wojennego niebagatelny wpływ mają bieżące wydarzenia społeczno-polityczne, dlatego też częstokroć mówi się o erze kina pod egidą tego czy innego prezydenta.
Dzielni chłopcy obleczeni w sztandar z pięćdziesięcioma gwiazdami bili się na dużym ekranie i za Roosevelta, i za Reagana, i za Busha, i za Obamy, i będą strzelać, siec, łamać kości i serca, ratować uciśnionych oraz wyzwalać narody podczas kadencji wszystkich tych, którzy nadejdą po obecnym prezydencie.
I choć słowa te mają wydźwięk nieco ironiczny, nie sposób odmówić Hollywood z jednej strony finezji w kreowaniu niezapomnianych spektakli batalistycznych, a z drugiej reporterskiej wnikliwości tamtejszego kina rozrachunkowego. Na kształt amerykańskiego filmu wojennego niebagatelny wpływ mają bieżące wydarzenia społeczno-polityczne, dlatego też częstokroć mówi się o erze kina pod egidą tego czy innego prezydenta.
II wojna filmowa
Podczas drugiej wojny światowej do działalności propagandowej zaprzęgnięto kogo się dało. Z nazistami w komiksach wojował Kapitan Ameryka, a filmy ku pokrzepieniu serc kręcili Abbott i Costello („Buck Privates”), Fred Astaire („Marzenia o karierze”), Gary Cooper („Sierżant York”) oraz Flip i Flap („Great Guns”), choć Stany Zjednoczone jeszcze nie uczestniczyły aktywnie w działaniach zbrojnych.
Po ataku na Pearl Harbor prędko szyki państwom osi mieszał też i Spencer Tracy („Trzydzieści sekund nad Tokio”), John Wayne („Ci, których przewidziano na straty”), a nawet Kaczor Donald. Trudno wyróżnić tutaj jeden jedyny tytuł, jaki można by namaścić na najbardziej reprezentatywny dla epoki; wówczas hollywoodzka fabryka działała pełną parą ku chwale swoich. A jeśli można było zarobić przy tym parę groszy...
Krajobraz po bitwie
Lata pięćdziesiąte w amerykańskim kinie wojennym uważa się za czas barokowych patriotycznych fresków z łopoczącą flagą w tle, natchnionych fantazji zainspirowanych zwycięstwami odniesionymi w ledwie zakończonej wojnie. Nie do końca słusznie.
Bo choć faktycznie nie brakowało pompatycznych widowisk batalistycznych będących wariacjami na temat chwalebnych momentów chłopców w mundurach („Piaski Iwo Jimy”, „Przeklęte wzgórza”) oraz produkowanych taśmowo adaptacji powieści i powieścideł wojennych, pojawiło się wiele filmów znakomitych, które do dziś pozostają wartościowymi klasykami gatunku. Mowa tu o „Stąd do wieczności” czy „Buncie na okręcie” z Humphreyem Bogartem.
Za drutem kolczastym
Gdy zdążono już obrobić niemal wszystkie dywizje, pułki i bataliony, przyszedł czas na tych, których dostali się do niewoli.
Film jeniecki stał się jedną z popularnych gałęzi kina wojennego; niektóre historie bazowały na autentycznych relacjach żołnierzy pochwyconych przez wroga, inne wymyślano, co wcale nie ujmowało im wartości – „Stalag 17” Billy'ego Wildera pozostaje jednym z najświetniejszych tego dowodów.
Inne pamiętane do dziś filmy lat sześćdziesiątych – często kręcone do spółki z Brytyjczykami – jak „Wielka ucieczka”, „Tylko dla orłów”, „Działa Navarony” czy „Parszywa dwunastka” akcentowały silnie element przygodowy, przez co niektóre z nich możemy zaliczyć nawet do rodzącego się wtedy gatunku kina akcji.
Mordercza dżungla
Oblicze amerykańskiego kina wojennego na zawsze zmienił konflikt w Wietnamie. Hollywood, jak rzadko, odcinając się od polityki, nie chciało kręcić o tym, co działo się na drugim końcu świata – wyjątkiem są „Zielone berety” z Johnem Wayne'em – a po zakończeniu działań militarnych w Azji kina zalała fala produkcji rozliczeniowych, które akcentowały rozczarowanie militaryzmem i samozwańczo przybraną przez Stany Zjednoczone rolą żandarma świata.
Trauma wietnamska zdominowała tamtejszy film wojenny na długie lata; w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych powstały takie klasyki jak „Taksówkarz”, „Łowca jeleni”, „Czas apokalipsy”, „Full Metal Jacket” i „Pluton”. Z drugiej strony była to także era kina reaganowskiego, brawurowych produkcji akcji, których symbolem jest John Rambo z twarzą Sylvestra Stallone'a, sterany życiem, psychotyczny weteran, który, nie do końca słusznie, stał się niejako maskotką owego czasu, w sequelach kosząc seriami z karabinu maszynowego żołnierzy nastawionych wrogo do amerykańskiego imperium.
Powrót do przeszłości
Za czasu prezydentury Billa Clintona na ekrany powróciła druga wojna światowa; podwaliny pod ten swoisty comeback podłożył Steven Spielberg swoją „Listą Schindlera”, a potem ukonstytuował „Szeregowcem Ryanem”.
Ten drugi film (oraz „Cienka czerwona linia”) dał początek fali rozmaitych produkcji o różnych ciężarze gatunkowym jak „U-571”, „Wróg u bram” czy „Enigma”. Również telewizja sięgnęła po popularny temat i powstał serial „Kompania braci”, wówczas najdroższy w dziejach małego ekranu.
I choć już w XXI wieku nadal regularnie na ekranach goszczą filmy traktujące o różnych epizodach z II wojny światowej (dyptyk Clinta Eastwooda, „Walkiria”, „Opór”), czasem nawet i zmyślonych („Bękarty wojny”), to 11 września 2001 roku kino amerykańskie odmieniło się diametralnie.
Przeciwko terrorowi
Busha wojna z terroryzmem znalazła – i nadal znajduje – swoje odzwierciedlenie na ekranach. Kręcono praktycznie o wszystkim - od rozruchów w różnych zakątkach świata, przez tragiczne zdarzenia z 11 września, do wojen w Afganistanie i Iraku.
Mało jest pośród nich produkcji jawnie rozrywkowych, dominuje klimat patetycznej zadumy nad koniecznością prowadzenia wojny i nawet jeśli reżyser przytakuje działaniom rządu, to jakby wstydliwie. Specjalistką kina rozrachunkowego okazała się Kathryn Bigelow, autorka nagrodzonego Oscarem „The Hurt Locker” i świetnego „Wroga numer jeden”, traktującego o polowaniu na Osamę bin Ladena.
Przebojem okazał się też niejednoznaczny serial „Homeland”, a ambiwalentna ocena działań amerykańskiego rządu, armii i wywiadu znalazła swoje odzwierciedlenie także w kinie sensacji jak „Green Zone”. Oto kino ery Obamy.
Od 14 marca w polskich kinach można oglądać film „”, bazujący na wspomnieniach komandosa Navy SEALs, który jako jedyny uszedł z życiem z rekonesansu w Afganistanie.* Czy jest to produkt wsteczny, czy właśnie tak dziś należy opowiadać o wojnie – mocno, efektownie, głośno – zadecydują portfelami sami widzowie*. Jak na razie film Petera Berga zarobił za oceanem grube miliony.
(bc/mf)