Andrew Garfield: Filmy o superbohaterach są niebezpieczne [WYWIAD]

Rola Spider-Mana wywindowała go na szczyt popularności. Mimo to, Andrew Garfield nie ma już ochoty wcielać się w rolę superbohatera. Dlaczego?

Andrew Garfield: Filmy o superbohaterach są niebezpieczne [WYWIAD]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

Młody aktor chce stawiać na produkcje, które pozwalają dostrzec, jak skomplikowany jest świat, zamiast karmić nas naiwną wiarą w to, że zjawi się superbohater, który ocali nas przed siłami zła. Takim filmem bez wątpienia jest „Przełęcz ocalonych”, pierwsze od dziesięciu lat reżyserskie dokonanie Mela Gibsona, który ostatnio miał kiepską prasę ze względu na homofobiczne i antysemickie wypowiedzi. Garfield wciela się w nim w główną rolę Desmonda T. Dossa, Amerykanina, który na front II wojny światowej poszedł bez broni. Choć początkowo wzbudzał niechęć tak kolegów z jednostki, jak i przełożonych, do ojczyzny wrócił jako bohater. Uratował 70 rannych żołnierzy - Amerykanów i Japończyków. Film zbiera świetne recenzje. Krytycy zwracają uwagę zwłaszcza na grę aktorską, a także na zdjęcia Simona Duggana. To dzięki nim „Przełęcz ocalonych” zakwalifikowała się do konkursu głównego 12. edycji festiwalu Camerimage w Bydgoszczy, który potrwa do 19 listopada.

Artur Zaborski: Rola u Mela Gibsona - to naprawdę brzmi dumnie!

Andrew Garfield: Też tak uważam. Mel jest uznanym aktorem i jak nikt wie, na czym ten zawód polega. Kiedy wybiera cię do roli, wiesz, że chodzi o twoje umiejętności, a nie o to, jak popularny jesteś. Przed nim nie ma udawania. Zna te wszystkie nasze sztuczki, w mig potrafi je obnażyć. Ale wie też, jak aktorów prowadzić i jak nas chronić, dzięki czemu czujesz w jego obecności czujesz się bezpiecznie, nawet w takich rolach, jak moja.

Chcesz przez to powiedzieć, że rola była na tyle wymagająca, że z innym reżyserem nie czułbyś się pewnie?

Oczywiście! Czy ty wiesz, co ja musiałem wyczyniać na planie?

Masz na myśli dźwiganie kolegów?

Tak, to był koszmar. W „Przełęczy ocalonych” wcielam się w Desmonda T. Dossa, bohatera wojennego, który uratował ponad siedemdziesiąt osób. Po prostu znosił rannych i okaleczonych na swoich wątłych barkach w bezpieczne miejsce. Prawdziwy Desmond był chudszy ode mnie. Nie wiem, jak udało mu się tego dokonać.

Może przeszedł intensywny trening fizyczny w amerykańskiej armii? Film to pokazuje.

Ale ja też przechodzę trening przez cały czas! Do każdej roli muszę się przygotowywać także fizycznie. Żeby wyczyniać te wszystkie akrobacje jako Spider-Man, naprawdę musiałem popracować nad kondycją. A mimo to na planie „Przełęczy…” dałem ciała.

Jak to?

Chyba nie powinienem tego mówić, ale kiedy kręciliśmy pierwszą scenę, w której kogoś przenoszę, musiałem poprosić o pomoc. Nie byłem w stanie sam tego zrobić. Kompletnie się skompromitowałem! (śmiech)

Jestem przekonany, że nikt tak nie pomyślał.

To było o tyle zabawne, że na początku kręcenia scen wojennych rozmawialiśmy z koordynatorem kaskaderów. Pytał mnie, czy na pewno nie potrzebuję zastępstwa albo chociaż wsparcia. Oczywiście, skrupulatnie odmawiałem, przekonany o własnych możliwościach. „Ten chuderlak dał radę, a ja miałbym nie dać!?” - myślałem. Chciałem samemu zrobić to, co zrobił Desmond. Szybko zrozumiałem, że to wcale nie było takie hop siup. Nagle na moich barkach znalazł się dorosły, wielki, napakowany facet! Nie było opcji, żebym zrobił trzy kroki z takim obciążeniem.

Skoro to nie ćwiczenia fizyczne, to co pozwoliło Desmondowi na taki wyczyn?

Po tej próbie zrozumiałem, że Desmond nie był sam. To znaczy fizycznie był w pojedynkę, ale napędzała go siła kilku osób. To jak w tych historiach o matkach podnoszących samochody, aby uratować swoje dzieci. On był wypełniony czymś specjalnym, miał jakąś pomoc – musiał to mieć, bo wyciągnięcie z pola bitwy pięciu rannych żołnierzy w ciągu dwóch godzin to coś ponad ludzkie siły. Próba odwzorowania tego, co zrobił Desmond sprawiła, że całkiem inaczej zacząłem postrzegać jego poświęcenie, chęć niesienia pomocy, które przetrwało w nim w czasach grozy, najstraszniejszego horroru, jaki ludzkość jest w stanie wykreować.

Co w nim dostrzegłeś?

Opętanie dobrem. To, że był w stanie zachować swoją duszę, tożsamość, że nie dzielił ludzi na Amerykanów i Japończyków, ale we wszystkich widział takich samych ludzi, ludzi w potrzebie – to nieprawdopodobne. Jest w filmie jedna bardzo emocjonalna scena, w której natykam się na bardzo rannego japońskiego żołnierza i natychmiast zaczynam opatrywać jego rany – tak było w rzeczywistości. Dowódcy Dossa kazali mu skupić się na Amerykanach, zostawić wrogich żołnierzy na śmierć, ale on nie mógł ich posłuchać. Po prostu nie był w stanie sam kontrolować swojego zachowania. Podążał przez cały czas za czymś, za jakimś głosem w głębi duszy. Nie da się tego wyjaśnić, ale to musiało tak wyglądać.

Film jest podzielony na dwie części: przed wojną i w czasie wojny. Zmiana planu z ciepłych wnętrz na błotniste pola musiała być dla ciebie dużym wyzwaniem.

Wszystko kręci się tak samo. Jeśli jesteś aktorem, takim samym wyzwaniem jest dla ciebie scena w domu, w której musisz napić się herbaty z filiżanki przy stole, jak i scena na polu bitwy, w której musisz zrobić fikołka. Za każdym razem trzeba pozostawać wiarygodnym. Ludziom wydaje się, że w dramatach rodzinnych nie jest ważne, co robimy z ciałem, jak staniemy, jak się odwrócimy, jak popatrzymy. A przecież to jest ogromnie ważne, bo wszystko jest komunikatem! Jeden fałszywy ruch i jesteśmy spaleni w oczach widza. Paradoksalnie, w tej kwestii o wiele łatwiej było o wiarygodność na polu walki, bo ewentualne niedociągnięcia można było przykryć efektami specjalnymi. Myślę, że plan wojenny był trudniejszy dla operatorów i ekipy technicznej ze względu na pogodę. Muszę przyznać, że to, co Mel osiągnął przy tak skromnym budżecie, budzi mój ogromny szacunek. Ten film kosztował 40 milionów dolarów, a wygląda, jakby był zrobiony za minimum 100 baniek.

Na początku trochę podpuszczałem cię pytaniem, czy nie miałeś wątpliwości, żeby zagrać u Mela Gibsona. Po skandalach z jego udziałem w ciągu ostatniej dekady wielu aktorów, m.in. Leonardo DiCaprio, odmówiło współpracy z nim ze względu na jego homofobiczne i antysemickie wypowiedzi.

Dla mnie ważny był scenariusz, a z niego nie wyzierał taki przekaz. Przeciwnie: dostrzegłem egalitarną historię antywojenną, w której Amerykanie są równi Japończykom. Nie ma demonizowania żadnej ze stron, każda popełnia te same błędy, odznacza się podobnym okrucieństwem. Wszyscy są w niej tylko ludźmi i popełniają przynależne naszej rasie błędy, które nie są tłumaczone pochodzeniem etnicznym, płcią ani narodowością. Jestem przekonany, że Japończycy nie poczują się tym filmem skrzywdzeni. Ani nikt inny.

A to nie jest kwestia poprawności politycznej?

Przypominam: sportretowaliśmy prawdziwego człowieka, opowiedzieliśmy jego rzeczywistą historię, która wydarzyła się w latach 40., a więc w czasach, kiedy w USA wciąż obowiązywała segregacja rasowa! Myślę, że gdybyśmy chcieli być niepoprawni, moglibyśmy sobie poużywać do woli, powołując się na rzeczywistość tamtej dekady. To, że tak się nie stało, wynika z faktu, że Desmond nie uznawał podziałów ludzi według żadnej kategorii. Każdy człowiek liczył się dla niego tak samo.

To tak jak dla Spider-Mana, w którego wcieliłeś się dwukrotnie w „Niesamowitym Spider-Manie”. Patrzysz na niego inaczej po tym, jak zagrałeś prawdziwego superbohatera?

O 180 stopni inaczej. Do tego stopnia, że już nigdy bym się nie wcielił w żadnego superherosa.

Słucham?

Rola Dossa uświadomiła mi, jak niebezpieczne myślenie impregnują tak zwane filmy superbohaterskie. Doskonale widać to dziś w Stanach Zjednoczonych. Ludziom wydaje się, że nagle zjawi się ktoś, kto rozwiąże wszystkie ich problemy, uratuje ich przed całym złem tego świata. To tak nie działa, nie działało i nie będzie działać. To w pewien sposób sprawia, że jesteśmy apatyczni i nieodpowiedzialni. I głosujemy na populistycznych polityków, którzy mamią nas, że są superherosami. Zawierzamy im i nie troszczymy się o siebie nawzajem, bo nie poczuwamy się do brania odpowiedzialności za innych. Zostawiamy to temu, który ma nas zbawić, my nie zaprzątamy sobie tym głowy. Desmond myślał w dokładnie odwrotny sposób. Nigdy nie próbował być bohaterem. Starał się jedynie pozostać małym, skromnym sobą. Jego intencją było zajmowanie się tylko swoim ogródkiem, nie miał aspiracji do zbawiania świata. Mam nadzieję, że oglądając jego historię, widzowie zadadzą sobie pytanie, co jest moim ogródkiem? A więc za co i za kogo jesteśmy odpowiedzialni. Do mnie to pytanie przyszło natychmiast. Tak samo jak w czasie II wojny światowej przychodziło do kolegów z plutonu Dossa.

Na początku jednak mocno nim pogardzali.

Bo odmówił noszenia broni, co nie mieściło się im w głowie. Uważali to za zaprzeczenie męskości. A nim nie kierowała żadna wielka intelektualna idea, tylko instynkt, który mu tego zabronił. Czuł, że jest tam po to, aby leczyć rannych, ratować życie, a nie zabierać je. Za swoją postawę nie oczekiwał żadnej nagrody. Był niechętny robieniu z siebie bohatera, nie chciał, żeby powstał o nim film – Doss tego nie doczekał, zmarł w 2006 roku.

Jeśli chodzi o kwestię męskości, powiedziałeś kiedyś, że świat jest gotowy na homoseksualnego superbohatera. Kto go zagra, skoro rezygnujesz z ról superherosów?

Podtrzymuję to, co powiedziałem, jesteśmy na to absolutnie gotowi. Jeszcze do niedawna nie mieliśmy czarnego superbohatera, a teraz Netflix wyprodukował serial „Luke Cage”. Jestem pewny, że to kwestia czasu, kiedy pojawi się też superbohater homoseksualny. Ja na pewno dołożę wszelkich starań, aby taki projekt wesprzeć. Jak na odtwórcę Spider-Mana i Desmonda T. Dossa przystało!

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (8)