Andrzej Munk: Smutny błazen polskiej szkoły filmowej
16.10.2013 | aktual.: 22.03.2017 21:24
Andrzej Munk był nazywany „smutnym błaznem polskiej szkoły filmowej“. Mówi się nawet, że gdyby żył, polskie kino byłoby dziś zupełnie inne. Dlaczego?
Zmarł 53 lata temu, ale do dziś uchodzi za jednego z najciekawszych polskich reżyserów. Choć odszedł w tragicznych okolicznościach mając zaledwie 41 lat, zdążył wyrobić sobie opinię jednego z najbardziej utalentowanych twórców. Umiał spojrzeć na wojnę z dystansu i z ironią. Potrafił dramat obrócić w żart i ironicznie opowiedzieć o narodowej tragedii.
Stworzył kilka najbardziej pamiętnych filmowych postaci – mężczyznę, który miał "Zezowate szczęście" i kobietę, która była „"Pasażerką". Każdy jego film zrealizowany po 1954 roku był obsypywany nagrodami, także za granicą. Od 1965 roku łódzka szkoła filmowa przyznaje nagrody jego imienia najlepszym debiutantom roku.
Andrzej Munk był nazywany „smutnym błaznem polskiej szkoły filmowej“. Mówi się nawet, że gdyby żył, polskie kino byłoby dziś zupełnie inne. Dlaczego?
Ten, który patrzył na świat inaczej
Andrzej Munk wyrobił sobie nazwisko jako twórca tragikomicznych dzieł, które (już w latach 60.!) dokonywały rozrachunku z II wojną światową. Dziś żaden z polskich reżyserów nie może się pochwalić takim wyczuciem ironii i dystansem do ówczesnych zdarzeń, jakie miał reżyser „Zezowatego szczęścia”.
Urodził się w 1921 roku w zasymilowanej żydowskiej rodzinie. Tuż przed wybuchem II wojny ukończył krakowskie Państwowe Gimnazjum Matematyczno-Przyrodnicze. Czasów okupacji nie spędził jednak w Krakowie i nie biegał po getcie śladami młodego Romana Polańskiego. Pod fałszywym nazwiskiem Wnuk ukrywał się w Warszawie, gdzie pracował w firmie budowlanej.
Szybko trafił do konspiracji. Związał się z Oddziałami Wojskowymi Powstańczego Pogotowia Specjalistów. W 1944 roku już jako strzelec o pseudonimie „Mateusz“ brał udział w powstaniu warszawskim i bronił Żoliborza. Trafił wtedy w ręce Niemców.
Uciekinier-dokumentalista
Munk* miał wiele szczęścia, bo udało mu się szybko zbiec z hitlerowskiej niewoli. Przez resztę wojny trudnił się *pracą robotnika.
Po jej zakończeniu rozpoczął studia na Politechnice Warszawskiej, ale musiał je przerwać ze względu na chorobę. Później trafił na chwilę na Uniwersytet Warszawski, ale finalnie w 1951 roku ukończył łódzką filmówkę.
Zanim zaczął reżyserować własne filmy, zadebiutował jako operator. Pierwsze miejsca w jego filmografii wcale nie zajmują fabuły, a na poły propagandowe dokumenty („Kierunek Nowa Huta“, 1951 czy „Kolejarskie słowo“, 1953). Czemu tylko na poły? Ponieważ Munk znany był z prób przełamywania socrealistycznego schematu narzucanego przez władzę.
Świadectwem partyzanckiej anty-socrealistycznej działalności Munka jest film „Gwiazdy muszą płonąć“ (1954). Większość jego dokumentów było zresztą cenionych za nowatorską i wysmakowaną formę. Od początku swojej kariery przyszły mistrz szkoły polskiej bawił się z zasadami, podważał idee i śmiało kpił z tego, czego inni się bali.
Duża zmiana w życiu
Na portalu Culture.pl czytamy, że „Andrzej Munk* stopniowo fabularyzując swoje filmy, nazywając je „reportażami dramatycznymi“, odchodził od dokumentu do fabuły, czyniąc to tak płynnie i niepostrzeżenie, że jego „Błękitny krzyż“ (1955) niektórzy nazywają ostatnim dokumentalnym, a inni – pierwszym fabularnym filmem Munka.“*
Pełna niejednoznaczności historia była rekonstrukcją akcji ratowniczej Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, która miała miejsce podczas II wojny światowej. Scenariusz, oparty na podstawie opowiadania Adama Liberaka, zaowocował jednak realizacją filmu, który został chłodno przyjęty zarówno przez krytyków, jak i widzów.
Mówi się, że to jednak właśnie „Błękitny krzyż“ stanowił preludium do dalszej i znacznie bardziej cenionej twórczości Munka. Reżyserowi już wtedy zależało na odsłanianiu mechanizmów rządzących powojenną rzeczywistością. Podjął więc współpracę z pisarzem Jerzym Stefanem Stawińskim i w 1956 roku zrealizował „Człowieka na torze“.
Flagowy twórca szkoły polskiej
„Człowiek na torze“ opowiadał o tajemniczej śmierci maszynisty i śledztwie, w trakcie którego wychodzą na jaw panujące na kolei patologie. Film był jednak tylko przedsmakiem do jednego z kluczowych dokonań Munka – flagowego filmu polskiej szkoły filmowej – zrealizowanej rok później „Eroiki“.
Nazwę „polska szkoła filmowa“ nadano kierunkowi, w jakim polskie kino szło w dekadzie 1955-1965 – nurtowi analizującemu mity narodowe, inspirowanemu włoskim neorealizmem i zrywającemu z regułami kina socrealistycznego. Jego twórcy odważnie rozprawiali się z wojenną traumą i nawiązywali współpracę z pisarzami, dzięki czemu scenariusze ich filmów wyróżniały się perfekcją.
Nowelowa „Eroica“, nagrodzona przez FIPRESCI na festiwalu w Mar del Plata, powstała na podstawie opowiadań „Węgrzy“ oraz „Ucieczka“ Jerzego Stefana Stawińskiego i przez niektórych była uznawana za oficjalną odpowiedź na „Kanał“ (1956) Andrzeja Wajdy. „Eroica“ udowadniała, że Munk jest jednym z twórców, którzy podejmują dialog z innymi. A rozmawiać było z kim...
Na scenie same gwiazdy
Munk był jednym z najbardziej wpływowych twórców szkoły polskiej, ale z jej historią jest też związany Zespół Filmowy KADR, a wraz z nim ekipa znakomitych reżyserów i scenarzystów. Munk mógł pracować w towarzystwie czołowych polskich artystów m.in. Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza, Tadeusza Konwickiego, Kazimierza Kutza, Andrzeja Wajdy i - wówczas aktora – Romana Polańskiego.
W 1957 roku Munk zaczął wykładać też w łódzkiej filmówce i ze swoimi studentami pracował przez cztery lata. Wykłady skończyły się dopiero wraz z jego tragiczną śmiercią. Wśród jego uczniów znajdowali się m.in. Jerzy Skolimowski i Krzysztof Zanussi.
Zanussi w programie Drugim Polskiego Radia mówił po latach, że Andrzej Munk „był to człowiek, który wyrastał korzeniami z racjonalizmu, z myśli klarownej. Był szalenie inteligentnym artystą. Wiemy, że jest to dla artysty często kulą u nogi, bo inteligencja prowokuje nadświadomość, gdy artysta wie więcej, niż jest w stanie twórczo wyrazić. To był problem *Munka, ale pokonał on ograniczenia. Jego talent przeważył.“*
Kim dla Munka był Jan Piszczyk?
Kolejnym fantastycznym filmem Munka było nakręcone na podstawie opowiadania Stawińskiego "Zezowate szczęście" (1960) z Bogumiłem Kobielą w roli Jana Piszczyka. Tym razem reżyser inteligentnie zakpił z politycznego konformizmu i pokazał bohatera, którego jedynym celem w życiu jest dostosowanie się do każdej sytuacji.
Film był na tyle szyderczy wobec najnowszej polskiej historii, że w latach 60. wzbudził mieszane uczucia krytyków.Niektórych oburzał, inni brali go w obronę.
W eseju „Między prawdą a kłamstwem“ Bożena Janicka później pisała jednak, że: „tylko on uchwycił tę wibrację między oficjalną propagandą, która importowanymi ze Wschodu sposobami nakłaniała do pracy, a rzeczywistym zaangażowaniem ludzi, którzy i bez propagandy, bez deklaracji, akcji i drętwej mowy robiliby to, co robili. *Munk wiedział, że pod narzuconym, propagandowym rytuałem może kryć się własna prawda człowieka, który działa z rzeczywistego, nienarzuconego poczucia odpowiedzialności za siebie i innych.”*
Uniformizacja nie jest w cenie
Andrzej Munk* był twórcą jedynym i oryginalnym, bo indywidualność stanowiła dla niego priorytet. Dziś mówi się, że choć fundamenty nowego polskiego kina stawiał ramię w ramię z Andrzejem Wajdą, to młodzi wówczas artyści *różnili się niemal w każdym calu.
Jeśli Wajda był romantykiem, Munk realistą i sceptykiem. Szukał schematów rządzących światem i pokazywał, na jakich absurdach są one zbudowane. Był przenikliwy, ironiczny, z dystansem i refleksją odnosił się do narodowych pomników stawianych wojennym bohaterom i nie ukrywał inspiracji zachodnimi twórcami (np. René Clairem).
W audycji w Drugim Programie Polskiego Radia krytyk filmowy Andrzej Kołodyński przyznał, że gdyby Munk nie zginął „kino polskie wyglądałoby inaczej. *Munk drogą własnego rozwoju wewnętrznego poszedłby w kierunku racjonalnej, zimnej oceny bardzo dramatycznych wydarzeń. Ten kierunek zarysował bardzo wyraźnie, ale nie zdołał go pociągnąć, a nie było następców. Nawet jego uczniowie poszli w innym kierunku.“*
Co po nim zostało?
Ostatnim filmem, który realizował Andrzej Munk była niezwykła "Pasażerka". Kolejny obraz oparty na fabule powieści - tym razem autorstwa Zofii Posmysz - miał być historią spotkania byłej więźniarki obozu Auschwitz-Birkenau ze strażniczką na pokładzie transatlantyku (więcej tutaj). Munk rozpoczął pracę nad filmem w 1961 roku, ale przerwał ją tragiczny wypadek samochodowy pod Łowiczem, w którym poniósł śmierć.
Film doczekał się jednak premiery w 1963 roku. Ukończył go Witold Lesiewicz. Ewelina Nurczyńska-Fidelska w swojej książce o burzliwych losach reżysera pisała, że „w swych głównych dziełach Munk okazał się artystą, którego dialog z odbiorcą nie stracił nic ze swej aktualności myślowej, społecznej i moralnej. Oryginalny i uwikłany w tradycję, współczesny dla swego pokolenia i uniwersalny w przemyśleniach natury historiozoficznej i etycznej jest Andrzej Munk twórcą, którego dzieła są ważne, gdyż ukryty w nich dyskurs o takich wartościach, jak wolność jednostki, odpowiedzialność i godność nigdy nie traci swej aktualności.“
Trudno o lepsze podsumowanie jego nieokiełznanego, twórczego życia. (ab/gk)