Anthony Hopkins dla WP: Wszystko nagle zaczęło mnie boleć© Instagram

Anthony Hopkins dla WP: Wszystko nagle zaczęło mnie boleć

Mimo dostojnego wieku Anthony Hopkins wciąż pojawia się na ekranie i nadal nie przestaje zaskakiwać. Każda jego kreacja wzbudza podziw, a za ostatnią doczekał się niedawno drugiego w karierze Oscara. O tym, jak tego dokonał, czego wymagał od niego występ w "Ojcu", a także o sposobie spędzania wolnego czasu w czasie pandemii, podnoszeniu ciężarów i ciągłym doskonaleniu samego siebie opowiada Wirtualnej Polsce w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek.

Yola Czaderska-Hayek: Film "Ojciec", w którym grasz tytułową rolę, zbiera zewsząd zasłużone pochwały. W kwietniu otrzymałeś za nią Oscara. Czy rola chorego człowieka, który żyje w świecie własnych urojeń, była dla ciebie trudnym wyzwaniem?

Anthony Hopkins: Nie, to nie była trudna rola. Być może dlatego, że bohater filmu również ma na imię Anthony. A może dlatego, że jestem w tym samym wieku, co on. I to co do dnia, bo w jednej ze scen bohater podaje swoją datę urodzenia: 31 grudnia 1937 roku. To jest moja data urodzenia.

Przypadek?

Nie było tej kwestii w scenariuszu, dodałem ją od siebie. Takie drobiazgi wiele ułatwiają.

Robisz sobie żarty, a ja pytam poważnie.

Ale ja wbrew pozorom staram się poważnie odpowiadać. Choć może powinienem lepiej dobierać słowa... Chodzi o to, że w mojej pracy rzeczą absolutnie podstawową jest nauczenie się na pamięć tekstu, a cała reszta niejako przychodzi sama. Scenariusz jest jak... nie wiem, jak się nazywają te współczesne wynalazki, które wyświetlają w samochodzie całą trasę jako widok z kosmosu... Nie mam pojęcia.

GPS?

A, tak. Nieważne. Kiedyś miało się ze sobą zwyczajną mapę. Powiedzmy więc, że z Los Angeles mamy dojechać do Las Vegas albo do Phoenix. Patrzymy na mapie, którą trasę wybrać, a potem trzymamy się jej, co najwyżej pozwalając sobie na niewielkie objazdy. Nie musimy co pięć minut zaglądać do mapy i analizować każdego zakrętu, po prostu jedziemy przed siebie. Na tej samej zasadzie jeżeli mamy dobry scenariusz, to on prowadzi nas sam.

Ile znasz takich scenariuszy?

Pamiętam taki wywiad z Meryl Streep w związku z filmem "Co się wydarzyło w Madison County". Dziennikarz zapytał ją, czy ta rola wymagała intensywnego skupienia. Odpowiedziała: nie, skupienie to ostatnia rzecz, jakiej wtedy potrzeba. Trzeba się rozluźnić i pozwolić sobie na spontaniczność. Sam nauczyłem się tego z wiekiem. Za młodu człowiek cierpi na przerost ambicji i często wygłasza swoje kwestie z nadmiernym napięciem, przerysowaniem. Dopiero później uczy się luzu i tego, by nie podchodzić do swego rzemiosła z nadmierną powagą.

Wszystko wypracowałeś więc sam? Czy tak jak współczesny hollywoodzki narybek ogląda się na Meryl Streep, ty inspirowałeś się kim innym?

Dla mnie wzorem pod tym względem są amerykańscy aktorzy z dawnych lat, na przykład Robert Mitchum czy William Holden. Jak oni naturalnie rozmawiali na ekranie! A przynajmniej tak to wyglądało, jakby swoje kwestie wygłaszali bez najmniejszego wysiłku, bez napięcia. Staram się postępować podobnie: najpierw czytam solidnie scenariusz, zapamiętuję swoje kwestie, aż jestem w stanie wygłosić je o każdej porze dnia i nocy. A potem, podczas dialogu, wszystko przychodzi spontanicznie, instynktownie. Czasem się improwizuje, ale tak, by wyglądało to prawdziwie.

Tak o tym opowiadasz, jakby Twoja praca nie wymagała żadnego wysiłku. A przecież to wrażenie swobody, naturalności stanowi często efekt wielu długich i żmudnych prób.

Na planie "Ojca" nie robiliśmy prób. Tak się złożyło, że pierwsza scena, jaką nakręciliśmy, była również pierwszą sceną filmu. To był poniedziałek, spotkaliśmy się z Olivią [Colman – Y. Cz.-H.] i tuż przed włączeniem kamer Florian [Zeller, reżyser filmu, a zarazem autor sztuki, na której oparty jest "Ojciec" – Y. Cz.-H.] odbył z nami krótką rozmowę. Po czym stwierdził: "No dobra, zaczynajmy".

Obraz
© Materiały prasowe

Tak po prostu?

Tak po prostu. A po skończonej scenie powiedział: "Zróbmy jeszcze jeden dubel, zobaczycie, jak łatwo pójdzie, kiedy zaczniecie się nawzajem słuchać". I przypomniałem sobie, że Laurette Taylor, wybitna amerykańska aktorka teatralna, mawiała, że w aktorstwie najważniejszy jest wyczulony słuch. I to prawda! Jeśli uważnie słucha się drugiej osoby, wtedy słowa brzmią świeżo i naturalnie, jakbyśmy wygłaszali je po raz pierwszy. Tylko trzeba słuchać.

Do wszystkich swoich ról podchodzisz z równą swobodą?

Owszem. Wiem, że nie jest to być może wyczerpująca odpowiedź, ale dawno już zdałem sobie sprawę, że nadmierne analizowanie psychiki bohaterów filmowych, wgłębianie się w tajniki ich osobowości nie ma najmniejszego sensu. Zajmowałem się tym na tyle długo, by nie mieć w tej kwestii wątpliwości. Poza tym rola w "Ojcu" była naprawdę łatwa do zagrania.

Jak to? Przecież praktycznie cały film opiera się wyłącznie na twojej kreacji!

Może nie cierpię na zaniki pamięci, ale jestem już starszym, statecznym panem, więc nie jest mi trudno wczuć się w położenie bohatera. Zresztą przy takim reżyserze, z taką obsadą naprawdę praca wykonuje się sama. Pojawił się tylko jeden problem.

Obraz
© Materiały prasowe

Jaki problem?

Kiedy zaczęliśmy kręcić film, wszystko nagle zaczęło mnie boleć. Mam taką teorię, zresztą to pewnie wyssane z palca głupstewko, że jeśli myślimy o czymś bardzo intensywnie, to nasz mózg bierze te nasze myśli za rzeczywistość. Nie odróżnia prawdy od fantazji. Skoro podczas kręcenia "Ojca" nieustannie chodziły mi po głowie takie kwestie, jak lęk przed starością czy demencją, to mózg automatycznie odebrał ten sygnał i niejako dostosował do niego całe ciało.

I co się działo?

Przez cztery tygodnie na planie bez przerwy strzykało mi w plecach – no, dosłownie wszystko mnie bolało. Być może to właśnie efekt tego, że podświadomie starałem się trochę za bardzo wejść w rolę. Ale to nic takiego, umiem sobie z tą przypadłością radzić.

Miałeś okazję zaobserwować przypadki demencji we własnym otoczeniu?

Zetknąłem się tylko z jedną osobą cierpiącą na demencję. To ojciec mojej znajomej z Kalifornii, który całe życie spędził w Nowym Jorku i dopiero na stare lata przeprowadził się do domu zięcia. Zdarzało się, że wyglądał przez okno i mówił: "Hudson wyjątkowo dzisiaj się błyszczy w słońcu". Był przekonany, że Pacyfik to rzeka Hudson. Widziałem, jak jego choroba oddziałuje na resztę rodziny – na córkę, na zięcia... Ile cierpliwości wymagało tłumaczenie mu, gdzie naprawdę się znajduje.

To straszne i smutne zarazem.

Jego ostatnie dni były bardzo spokojne. Siedział sobie, pił kawę, nie rozpoznawał już nikogo i znajdował się całkowicie w swoim świecie. Może jest w tym jakaś pociecha...? Nie wiem. Szczerze mówiąc, wydawało mi się, że grając człowieka chorego na demencję, nie wzorowałem się na nikim konkretnym, ale niedawno miałem okazję obejrzeć gotowy film i nagle zobaczyłem na ekranie własnego ojca. Dosłownie.

Obraz
© Instagram

Odnalazłeś go w granej przez siebie postaci?

Uderzyło mnie: przecież to ojciec, co do szczegółu. A przecież nie starałem się go świadomie naśladować. Pod koniec życia potrafił być naprawdę nieprzyjemny. Bywał kłótliwy, arogancki, opryskliwy. Nie cierpiał na demencję – żadne z moich rodziców jej nie miało – ale po chorobie serca, która odebrała mu większość sił, wpadł w depresję. I często wyżywał się na mnie.

Dlaczego?

Być może dlatego, że zdawał sobie sprawę, że ja mam przed sobą jeszcze wiele lat życia, a jemu już prawie nic nie zostało? Nie mam pojęcia, ale widocznie gdzieś głęboko to we mnie zostało... Na planie, podczas kręcenia ostatniej sceny filmu, ten fotel, w którym siedział mój bohater, skojarzył mi się z ojcem. Przypomniałem sobie jego okulary do czytania na stole, książkę, którą akurat przeglądał...

Co wtedy czułeś?

Pomyślałem sobie: Mój Boże, czy on w ogóle istniał? Czy my w ogóle istniejemy? Najbardziej tragiczny aspekt naszego życia polega na tym, że jest ono skończone. Wszyscy prędzej czy później opuścimy ten świat, bez wyjątku. Ale z drugiej strony, skoro nie znamy dnia ani godziny, tym bardziej warto cieszyć się życiem i tym, co mamy tu i teraz.

Muszę przyznać, że imponujesz mi zarówno świetną formą, jak i podejściem do życia. Jak Ci się udaje o siebie dbać, szczególnie w obecnych, wyjątkowo trudnych czasach?

Dużo ćwiczę. Mam w domu siłownię, mam bieżnię. Podnoszę trochę ciężarów.

Wow!

Nie chwaląc się, mam jeszcze sporo siły. Zresztą zawsze byłem silny – jak to my, Walijczycy – i staram się, by to trwało jak najdłużej. Ćwiczę przez pięć dni w tygodniu, ale bez nadmiernego obciążenia.

A co robisz z resztą wolnego czasu?

Poza tym dużo czytam, gram też na fortepianie, również pięć dni w tygodniu. Do Carnegie Hall raczej mnie nie przyjmą, ale chociaż mogę czymś zająć ręce i umysł. Gra na fortepianie wymaga dobrej pamięci i umiejętności czytania nut, więc dzięki temu mózg cały czas pracuje. No i oczywiście maluję. A przede wszystkim staram się zachować pogodę ducha.

W minionym roku musiało być to naprawdę trudne.

Pogodziłem się z myślą, że życie w izolacji jest nie do uniknięcia, szczególnie dla kogoś, kto ma już swoje lata. I nawet mi z tym dobrze. Zanim wybuchła pandemia, przez pięć czy sześć lat pracowałem ciężko bez chwili odpoczynku, dlatego domowa kwarantanna stanowiła przyjemną odmianę. Miło było tak po prostu nic nie robić. Co ciekawe, ostatnim filmem, przy którym pracowałem przed wprowadzeniem kwarantanny, był właśnie "Ojciec". Skończyliśmy zdjęcia... kiedy to było? Bodajże w lipcu, dwa lata temu.

Niedawno pozwoliłeś sobie na krótką wycieczkę do Walii. Spodziewasz się, że to już koniec pandemii?

Jestem optymistą, choć oczywiście co jakiś czas nawiedzają mnie ponure myśli, od których pewnie nikt z nas nie jest wolny. Nie wiadomo, kiedy wrócimy do normalnego życia i czy w ogóle będzie to możliwe. Powtarzam jednak sobie, że świat przetrwał już gorsze kataklizmy. Nie chcę popadać tu w jakiś banał z gatunku "wszystko będzie dobrze", ale tak się składa, że żyję już na tyle długo, by pamiętać, jak było kiedyś.

A jak było?

Urodziłem się tuż przed wybuchem II wojny światowej. Pamiętam ostatnie lata wojny i czas odbudowy. Zbombardowane miasta leżały w ruinie, było naprawdę ciężko. A jednak daliśmy radę. I chyba właśnie ta świadomość przez cały czas daje mi nadzieję. Ostatnio często, nawet wręcz obsesyjnie, oglądam filmy dokumentalne o powojennej Europie. Tyle okropności, miliony ofiar... A potem patrzę na współczesny świat. I myślę sobie: przetrwaliśmy tamte czasy, przetrwamy i obecne.

Obraz
© Instagram

Wspomniałeś o malowaniu. Jestem ciekawa, czy domowa izolacja dostarczyła Ci inspiracji?

Maluję głównie twarze i oczy - w nieskończonej serii odmian. I nie próbuję tego zmieniać. Nie jestem zawodowym malarzem. Brakuje mi akademickiego przeszkolenia, więc improwizuję. Kiedy nachodzi mnie ochota na malowanie, idę do mojej pracowni, nakładam płótno i zaczynam. Nie komponuję obrazu, nie mam w głowie gotowej wizji. Po prostu nakładam farbę i patrzę, co z tego wyjdzie.

Tyle wystarczy?

Sam nie wiem, jak to się dzieje. Mój nieżyjący przyjaciel Stan Winston, który zaprojektował dinozaury w "Parku jurajskim" – o, to był prawdziwy artysta! Wiele lat temu, kiedy dopiero zacząłem malować, odwiedził mnie w domu. Mieszkałem wtedy w Malibu. Rozmawialiśmy przy pieczonych kiełbaskach, no i w pewnym momencie zaczął szukać łazienki. Trafił do pracowni i zobaczył na ścianie moje obrazy.

Jak zareagował?

Zapytał: "Kto to namalował?". Przyznałem się z głupią miną, że to ja. Odparł: "Dlaczego tak się skrzywiłeś?". Ja na to, że nigdy nie uczyłem się malować. Powiedział wtedy: "Ty się nie ucz, ty maluj". Posłuchałem go. Przypomniała mi się też maksyma Henry'ego Millera: "Maluj obrazy, a umrzesz szczęśliwy". No i coś w tym jest. Nie tworzę obrazów w jakimś konkretnym celu, a mimo to one mają wzięcie. Miałem wystawy w Las Vegas i na Hawajach. Ludzie kupują moje płótna, więc pewnie im się podobają.

A co na to twoja żona?

Ostatnio zacząłem trochę eksperymentować z kolorami, żeby miały bardziej hiszpański charakter. Może nawet kolumbijski z ducha. Moja żona Stella pochodzi z Kolumbii, chcę wysłać jej bratu jedno z płócien, żeby zobaczyć, czy mu się spodoba. Tworzę metodą prób i błędów. Nie mam żadnego planu, nie mam żadnego stylu. Robię to dla przyjemności, więc staram się nadmiernie nie kombinować.

Na początku naszej rozmowy podałeś datę urodzin, nie jest więc tajemnicą, ile masz lat. Czy zdarza Ci się spoglądać w przeszłość i myśleć o podsumowaniu życiowego dorobku?

Czasami mam takie wrażenie, jakbym tylko zagrał w filmie, którego scenariusz napisał kto inny. Moje życie potoczyło się bardzo dziwnie, nie miałem nad tym żadnej kontroli. I może to zabrzmi dziwnie, ale uważam, że jeśli nawet przydarzyły mi się jakieś sukcesy, to nie są one moją zasługą.

Nie rozumiem.

Chwilami wręcz wydaje mi się, że to wszystko było tylko złudzeniem, że nic nie wydarzyło się naprawdę. A z drugiej strony wiem, że dopisywało mi niezwykłe szczęście. Mnóstwo osób, które znałem, już nie żyje. Moich rodziców i dziadków już nie ma. A ja wciąż tu jestem, mam 83 lata i zastanawiam się, jak się tu znalazłem. Dziwne to wszystko, nieuchwytne, jakby nieprawdziwe.

anthony hopkinsojciecwywiad
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)