''Argo, pieprzcie się wszyscy!'' (''Argo, fuck yourselves!'')
Ten komentarz pojawia się w filmie wielokrotnie. Stanowi dobitne wyrażenie tego, jak realizatorzy misji prawie niemożliwej traktują to, co mają do powiedzenia na temat ich szalonego planu ich oponenci. Ale od początku i bez przekleństw.
30.10.2012 10:05
„Argo” to tytuł najnowszej produkcji ulubieńca damskiej publiczności – Bena Afflecka. Aktor, który słynął przede wszystkim z tego, że świetnie radził sobie w rolach amantów oraz gorzej w roli chłopaka J Lo, po raz kolejny staje za kamerą, jednocześnie sprzed niej również nie schodząc. Po swoim udanym reżyserskim debiucie „Gone, Baby Gone” oraz „The Town” chwyta się tematu jednocześnie trudnego i kontrowersyjnego – relacji Ameryki i Bliskiego Wschodu. Ten grząski i bardzo dramatyczny grunt stara się uchwycić trochę inaczej – iście filmowo i z przymrużeniem oka. I, niestety, bardzo jednostronnie.
Rok 1979. Teheran. Irańscy rewolucjoniści atakują ambasadę Stanów Zjednoczonych. Biorą 66 zakładników, z których sześciu udaje się wymknąć z więzienia i znaleźć schronienie w domu ambasadora Kanady. Są w potrzasku, nie mogą ani wrócić do kraju, ani nawet opuszczać posiadłości. W każdej chwili mogą zostać złapani przez bojowników. CIA usilnie stara się znaleźć sposób, żeby ich stamtąd wydostać. Jeden z agentów – Tony Mendez – ma pomysł jak to zrobić. Ten równie szalony, co zabawny koncept z mrożącego krew w żyłach dramatu czyni prawie że komedię kryminalną.
Specjalista CIA w ciągu trzech dni chce rozpocząć produkcję fikcyjnego filmu, którego akcja miałaby toczyć się w Iranie, a sześciu uciekinierów miałoby stanowić główną część ekipy filmowej, którą po zakończeniu zdjęć będzie można bezpiecznie przewieźć z powrotem do Ameryki, oczywiście pod równie fikcyjnymi co film tożsamościami.
Jedyną alternatywą dla tego „najlepszego ze złych pomysłów” jest przedarcie się zakładników do granicy na… rowerach, więc odważna sugestia Mendeza zostaje szybko zaakceptowana. Tak zaczyna się zabawa, w której na zmianę przeżywamy dwie skrajne emocje – śmiech i strach. Tylko jedna osoba od początku do końca zachowuje powagę i pozwala reszcie bohaterów grać pierwsze skrzypce – agent Tony Mendez (w tej roli oczywiście pan i władca swojego nowego dzieła – Ben Affleck), który ma stanowić element łączący między światem fikcji i śmiechu a światem przeżywanego po drugiej stronie globu realnego dramatu uwięzionych i popadających w coraz większą rozpacz Amerykanów.
John Goodman w roli charakteryzatora Johna Chambersa oraz (znakomity) Alan Arkin jako podstarzały producent filmowy Lester Siegel (obaj czują się w swoich rolach jak ryby w wodzie) dbają o stronę komediową filmu. Odczuwając schyłkowość swojej kariery, bez zastanowienia angażują się w projekt, który bynajmniej nie mają zamiaru potraktować po macoszemu. Jak podkreśla bowiem sam Lester, którego półki w domu po brzegi wypełnione są wszelkimi nagrodami filmowymi: „Jeśli mam robić ściemę, to będzie to ściemniony hicior!” Scenariusz na hicior, którego tytuł brzmi „Argo”, nie mógłby być mniej absurdalny niż sam pomysł na przechwycenie zakładników. Dlatego, Tony Mendez jako producent filmowy wyrusza do Iranu, by tam nakręcić film… science fiction o „gwiezdnej walce” dobra i zła. „Argo” miało być zainspirowane powieścią Rogera Zelaznego „Lord of Light” (Pan Światła), story boardy zostały wykonane przez legendę komiksu Jacka Kirby’ego, a cała produkcja miała swój początek, gdy wciąż emitowano w telewizji
„BattleStarGallacticę”.
To jednak nie jedyny „fun”, jaki dostarcza Affleckowe „Argo”. Pikanterii dodaje fakt, iż cała historia wydarzyła się naprawdę. Niespodziewanie to, co wydawałoby się, może mieć miejsce „tylko w filmie”, nagle zyskuje inny wymiar, czyniąc ze świata miejsce, w którym, jak u Afflecka, prawdziwa tragedia zaczyna mieszać się z, wydawałoby się, sprzecznym z nią humorem i absurdem. W „robieniu sobie jaj na poważnie” coś ewidentnie nie gra, lecz mimo że w „Argo” odczuwamy z tego powodu lekki dysonans, to w dalszym ciągu mamy oczy i usta szeroko otwarte i dalecy jesteśmy od opuszczania sali kinowej. Zanim bowiem nastąpi happy end, jednocześnie zrywamy boki – ze śmiechu, i włosy – z przerażenia.
A po kilku godzinach po seansie nadchodzi refleksja, już nie tak przychylna Affleckowi jak emocje przeżywane podczas tego naprawdę świetnego thrillera, dorównującego w poziomie odczuwanego napięcia, Jamesowi Bondowi. Refleksja, która zdaje się mówić – to nie ma być przecież tylko dobra rozrywka – ma to być film, który odwołuje się do ważnego momentu w historii relacji międzynarodowych między Stanami Zjednoczonymi a Iranem, film, który kreuje określony obraz każdego z państw, który nadaje określony ton tej wydawałoby się nieprawdopodobnej historii. A ton jest jednoznacznie pozytywny dla Ameryki i jednoznacznie negatywny dla Bliskiego Wschodu. Ten fakt sprawia, że szybko przestajemy wierzyć we wiarygodność opowiadanej przez Afflecka historii i zaczynamy się obawiać, że tak jak Amerykanie będą prawdopodobnie na „Argo” walić drzwiami i oknami, tak Irańczycy prędzej obrzucą drzwi wejściowe do kin z plakatem filmu błotem niż wysiedzą do końca seansu.
Mimo że „Argo” nie wpłynie pozytywnie na, i tak już kiepskie, relacje Ameryki i Bliskiego Wschodu, to bez wątpienia wpłynie tak na ocenę krytyków, którzy do tej pory powątpiewali w umiejętności reżyserskie aktora, któremu zawsze znacznie bliżej było do klasy C niż A.
Aktor, reżyser, producent. I do tego niezły jajcarz. Ben Affleck idzie jak burza, dołączając do grupy niedocenianych aktorów (George Clooney, Clint Eastwood), którzy z sukcesem rozwinęli skrzydła biorąc kamerę we własne ręce. Jest zdolny, bystry i bardzo zdeterminowany. Ma odwagę wziąć na warsztat poważny temat i go nie spieprzyć, a wszystkim niedowiarkom ma czelność prosto w twarz powiedzieć „Argo, pieprzcie się wszyscy!”.