Atak już nadchodzi
„Obława” to trzeci pełny metraż w dorobku Marcina Krzyształowicza, a jednocześnie jego powrót do kina po prawie dekadzie milczenia. Film twórcy „Końca wakacji” nie jest z całą pewnością „polskimi »Bękartami wojny«”, co w mało elegancki sposób próbowały sugerować informacje prasowe. To dobrze zrealizowany, mocny dramat wojenny, choć pozostawiający spory niedosyt.
Akcja „Obławy” rozgrywa się w bliżej nieokreślonym okresie II wojny światowej. Kapral Wydra (Marcin Dorociński)
jest członkiem stacjonującego w lesie oddziału. Do jego zadań należy przede wszystkim wykonywanie wyroków na kolaborantach i jeńcach wojennych. Jego kolejnym zadaniem ma być likwidacja właściciela młyna (Maciej Stuhr), który oskarżony jest o kontakty z Niemcami. Z pozoru rutynowe zlecenie sprawi, że partyzant stanie w oko z przeszłością, która w pewnym sensie go dopadnie.
Z „Obławą” jest pewien problem. O ile, aktorsko i inscenizacyjnie filmowi ciężko jest coś zarzucić, to forma snucia w sumie bardzo prostej historii nie wydaje się być najszczęśliwszym pomysłem. Mowa o wykorzystaniu achronologicznej narracji, która w tym przypadku ani trochę nie ułatwia widzom życia. Wiadomo, że nielinearnemu prowadzeniu akcji przyświeca coś więcej niż zmuszenie do większego uczestnictwa w odbiorze. Oglądając „Obławę” trudno nie odnieść wrażenia, że w tym wypadku jest to zabieg czysto efekciarski. Zwykle wracanie do pewnych scen ma sens, jeśli wydarzenia są pokazane z różnych perspektyw. Tutaj ciągłe retrospekcje mają mieć funkcję dopowiedzenia, które de facto do historii nic nowego nie wnosi i nie ma na nią kompletnie żadnego wpływu.
Siła „Obławy” leży przede wszystkim w obsadzie. Reżyserowi udało się zgromadzić na planie aktorską pierwszą ligę. Obok cynicznego i zgorzkniałego Dorocińskiego pojawiają się Weronika Rosati (nareszcie w większej roli!), Sonia Bohosiewicz, Witold Dębicki oraz świetny Maciej Stuhr, którego chyba po raz pierwszy możemy zobaczyć w roli szwarccharakteru.
Pisząc o „Obławie” nie można uciec od porównań do ostatniego filmu Wojciecha Smarzowskiego. A nasuwają się one dość automatycznie. Mimo że w swojej wymowie zupełnie różne, zarówno obraz Krzyształowicza, ja i „Róża” dotykają podobnej sfery. Smarzowski udowodnił, że w naszych warunkach możliwe jest nakręcenie historii wojennej, niebędącej jednocześnie zlepkiem bogoojczyźnianych komunałów, a obrazem prawdziwym i bezkompromisowym. Do tej formuły zdaje się nawiązywać Krzyształowicz, próbujący pokazać prawdziwą twarz okupacji. Ukrywającym się polskim żołnierzom doskwiera głód, wycieńczenie i zepsute zęby. Twórcom nie obce są świetnie zaprezentowane, miejscami naturalistyczne sceny śmierci (do niedawna na polskich ekranach stanowiące tabu), choć trudno nie odnieść wrażenia, że Krzyształowicz za wszelką cenę chce się poruszać w granicach przyzwoitości. A szkoda, bo powolnej, niepotrzebnie udziwnionej narracji mocniejsze akcenty na pewno by się przydały.