Bartosz Żurawiecki: O wyższości święta kina nad wielką nocą oscarową
Mam tę przewagę nad moimi kolegami i koleżankami po fachu, że w Cannes nie byłem, filmów na tamtejszym festiwalu pokazywanych nie widziałem i pewnie nie zobaczę co najmniej do jesieni. Czyli zupełnie obiektywnie, bez uprzedzeń, sentymentów, resentymentów, sugestii, subiekcji i facecji, mogę stwierdzić, że werdykt jury pod przewodnictwem Seana Penna był sprawiedliwy, słuszny, zaskakujący, kontrowersyjny i (albo) skandaliczny. Jak kto woli.
29.05.2008 11:33
Taka to specyfika festiwali, a zwłaszcza ich werdyktów – są wypadkową przeróżnych czynników, arbitralną decyzją grupki ludzi, którzy w swoim niewielkim gronie kłócą się, idą na kompromisy lub może wybierają zwycięzców w drodze losowania. Nieważne. I tak potem jedni widzowie są zadowoleni, drudzy nie, a większość ma te wszystkie nagrody w głębokim poważaniu, kierując się zupełnie innymi kryteriami przy wyborze filmów do zaliczenia po uiszczeniu opłaty za bilet.
Sztuka i seks to chyba jedyne obszary ludzkiej aktywności, w których nie sprawdza się demokracja. Przynajmniej ta przedstawicielska. Słynne, łacińskie jeszcze powiedzenie głosi przecież, że o gustach się nie dyskutuje. Choć jak najbardziej można o nich rozmawiać. Dyskusja jest jednak czymś, co – przynajmniej potencjalnie – winno prowadzić do wypracowania kompromisu.
W przypadku upodobań seksualnych i estetycznych taki konsensus równa się przeważnie smętnemu oportunizmowi i wyjałowieniu przeżyć z energetyzujących walorów. „Po bożemu” zachowujemy się w łóżku i „po bożemu” lubimy to, co „wszyscy”.
W sztuce i seksie osobom postronnym wstęp wzbroniony, niech nikt nie decyduje za nas, z kim, z czym i w jaki sposób mamy obcować. A wszelkie werdykty, opinie, krytyki, nagrody i reklamy dobrze jest traktować najwyżej jako propozycję, podpowiedź lub zgoła kontrapunkt, a nie jak instrukcję obsługi czy wytyczne, co należy oglądać, czytać, słuchać, pożądać etc.
Niedawno napisał do mnie czytelnik, który polemizował z moim prześmiewczym poglądem na temat Oscarów i towarzyszącemu im przekonaniu, że pięciu tysięcy członków Akademii głosując wybiera obiektywnie najbardziej wartościowe dzieła kinematograficzne roku. Bo – według mnie – jest to po prostu sprowadzanie sztuki do najniższych wspólnych mianowników. Statuetki trafiają więc najczęściej w ręce twórców dzieł poprawnych, ostrożnych, konwencjonalnych…
Ten sam czytelnik przeciwstawił ową – według niego z kolei godną pochwały - przewidywalność oscarowych arbitrów kapryśnym decyzjom… przypadkowo dobranych członków festiwalowych gremiów jurorskich. Owszem, nie jestem do końca pewien, czy dawanie Złotych Palm lub innych Misiów ma jakikolwiek sens – może jako zabawa, gra, przyjemnie nakręcający element rywalizacji?
Wiem jednak przynajmniej, że za werdyktami z Cannes, Wenecji i Berlina stoją żywi ludzie z konkretnymi gustami, poglądami, sympatiami, interesami. I że mogę z ich wyborami się nie zgadzać, mogę z nimi polemizować lub zwyczajnie je olać. Wolę sygnowaną nazwiskami jawność od pozorów sprawiedliwości oscarowego systemu i tajnych, anonimowych głosowań skrywających często pokątne biznesiki albo zwykłą ignorancję.
Zresztą, co tam elitarne Cannes. Wystarczy spojrzeć na rozgrzewające serca masom konkursy Eurowizji, gdzie jak na dłoni widać błędy i wypaczenia zastosowania demokracji w sztuce (zostawmy na boku drażliwą kwestię, czy konkursy Eurowizji są sztuką).
Ukułem nawet rewolucyjną teorię spiskową dziejów – otóż Jugosławia i Związek Radziecki rozpadły się specjalnie, tylko po to, by skutecznie wygrywać tego typu festiwale. Dzięki kolejnym podziałom Czarnogóra może głosować na Serbię, Serbia na Bośnię (jeszcze z Hercegowiną – czy nie czas na utworzenie następnego państwa?), Armenia na Azerbejdżan, Białoruś na Ukrainę, wszyscy zaś gremialnie na Rosję.
A że Polski ostatnio nikt nie lubi - także kraje, z którymi przed wiekami stanowiliśmy jeden organizm państwowy - nie pozostaje nam nic innego, jak sięgnąć po rozwiązania z zamierzchłej przeszłości i podzielić się dzielnicowo. Mazowsze będzie wtedy głosować na Wielkopolskę, a Mazury na Dolny Śląsk. Ktoś z nas wreszcie wygra. Choć, znając zawiść rodaków, obawiam się, że i ten plan spali na panewce.
Tak zupełnie szczerze, to nie rusza mnie ani werdykt z Cannes, ani ładny tors tego nieutalentowanego Rosjanina, co „wyśpiewał” w Belgradzie pierwsze miejsce. Najbardziej to mi żal, że głosowanie podczas Eurowizji nie jest już tym cudownym rytuałem, który pamiętam z dzieciństwa. Holland: four points. Les Pays-Bas: quatre points….
Wyniki powtarzane po kilka razy, wolno, dokładnie i z nienaganną dykcją. Teraz to byle szybciej (czas antenowy goni) i bez języka francuskiego. Aż człowiek zaczyna tęsknić za czasami, gdy i na elitarnym festiwalu, i w królestwie kiczu obowiązywała wszystkich Francja-Elegancja.