Rozczarowali mnie bracia Dardenne. Zawsze mieli skłonności do moralizowania, ale ich najnowszy film –*, skoro Złotą Palmą wyróżniono tam dęte i kaznodziejskie *„Drzewo życia”. Dardenne’owie są znacznie mniej pretensjonalni niż Terrence Malick, ale też się najwyraźniej zamieniają w mentorów.
Tytułowym bohaterem filmu jest jedenastoletni Cyril (Thomas Doret) oddany przez własnego ojca (Jeremie Renier) do domu dziecka. Chłopiec za tatą tęskni niemożebnie i gdy tylko nadarza się okazja, ucieka z „bidula”, bo pragnie się z nim zobaczyć. Rodzic jednak patrzy na syna z wyraźną niechęcią, aż wreszcie oznajmia mu, że ma nie wracać, bo nie chce go już widzieć. Tymczasem pojawia się na drodze Cyrila fryzjerka Samantha (Cecile de France), która z własnej i nieprzymuszonej woli zostaje matką zastępczą chłopaka.
Cała ta opowieść zbudowana jest na opozycjach: wyrodny tatuś – pełna matczynych uczuć kobieta, egoizm – poświęcenie, dobro kontra zło. Dotyczy to zarówno pierwszej, jak i drugiej części filmu, w której o duszę bohatera walczyć będzie z Samanthą do cna zepsuty przestępca Wes (Egon di Mateo). Wciągnie on Cyrila w złodziejską aferę. Dzieciak najpierw pokusie ulegnie, a potem, skruszony, się nawróci. I dostanie nauczkę za swoje złe uczynki.
Symetria, jak wiadomo, jest estetyką głupców (czego, notabene, ostatnio dowiodły także reakcje mediów na wydarzenia 11 listopada). Szkoda więc, że bracia Dardenne’owie w tak głupią pułapkę wpadli. Nietrudno zgadnąć, że mimo realistycznego entourage’u ich film ma mieć charakter baśniowy. Jest w nim dobra wróżka, są źli czarownicy. Tyle że przewidywalność i oczywistość rozwiązań fabularnych czyni z dzieła płaską ilustrację kilku banałów (typu: nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe). Nadto widz - skoro ogląda szorstki, skręcony kamerą z ręki obrazek życia w prowincjonalnym miasteczku - zaczyna pytać o psychologiczne motywy postępowania bohaterów. Najłatwiej je zrozumieć w przypadku Cyrila. Porzucony, zraniony w swym synowskim uczuciu chłopiec przenosi fascynację z rodzonego ojca na ojca zastępczego, w którego wciela się Wes. To on przejmuje rolę autorytetu.
Ale już zachowanie Samanthy wydaje się iście bajkowe. Dlaczego uparła się, by akurat tego chłopca adoptować, skoro sprawia on jej tyle kłopotu? Dlaczego aż gotowa jest rzucić dla niego narzeczonego? By to wytłumaczyć, trzeba się odwołać do stereotypów – że niby w kobiecie instynkt macierzyński góruje nad wszystkim innym, że o ile faceci to przemoc i rywalizacja, o tyle kobiety są z natury łagodne, lecz uparte itd. itp. Oj, coś słabo!
W „Chłopcu na rowerze” podobają mi się trzy rzeczy. Po pierwsze – aktorstwo. Jednak bracia nie zapomnieli, jak prowadzić wykonawców, w tym i młodocianych. Debiutujący Doret jest wiarygodny w każdym calu i w każdym wcieleniu. I jako zdesperowany syn, i jako niebezpieczny łobuz , i wreszcie jako skruszony aniołek z poturbowanymi skrzydłami. Po drugie – lubię te nieliczne momenty, gdy czarno-biały obraz świat zostaje nieco naruszony. Na przykład, podły Wes wraca do domu i widzimy, że opiekuje się chorą babcią. Czyli jednak tkwi w nim jakiś „okruch dobra”. I to, co prawda, chwyt czytankowy, w dodatku obecny w jednym tylko fragmencie, ale zawsze jakaś komplikacja baśniowej prostoty.
Trzecim zaś elementem, który mi gra na ekranie, jest orkiestrowy wstęp do drugiej części piątego koncertu Ludwiga van Beethovena. Pojawia się ów motyw znienacka w kilku zaledwie scenach (stanowi, między innymi, podkład do ujęcia pokazującego śpiącego Cyrila) i swoim żarliwym, monumentalnym tonem wynosi przez chwilę film na inną orbitę. Odrywa go od prowincjonalnych realiów, sugeruje, że kryje się w tej opowieści głębszy wymiar. Szkoda więc, że tak szybko spadamy z powrotem na moralizatorską glebę.