Black Bear Film Festival: 5 najlepszych filmów i największe rozczarowanie [Relacja]
* Black Bear Filmfest jest imprezą przeszczepioną zza zachodniej granicy. Od ćwierćwiecza co roku w siedmiu niemieckich producenci Fantasy Filmfest prezentują miłośnikom „mocnych” gatunków sporo filmowego mięcha. Dominantą imprezy o haśle "Bój się dobrze!" jest oczywiście kino grozy, choć w programie można było znaleźć filmy ocierające się również np. o kryminał czy fantastykę naukową. Organizatorzy trafili na dobry grunt – nie ma chyba poza horrorem gatunku, który miałby w kraju tylu fanów. Miłośnicy straszenia na ekranie gromadzą się na licznych stronach tematycznych i forach internetowych, kolekcjonują filmy na wszystkich możliwych nośnikach (spośród których najbardziej nobliwy wydaje się stary, poczciwy VHS) oraz licznie uczęszczają do kina, co pokazują niezłe wyniki słabo reklamowanych produkcji, jak "Obecność" (2013), czy "Dom w głębi lasu"(2012). Głód grozy jest jednak
spory, a tylko niewielki procent spośród produkowanych rocznie horrorów i gatunków pokrewnych znajduje swoich dystrybutorów w Polsce. Naprzód tym oczekiwaniom wychodzą właśnie organizatorzy BBFF. Prezentujemy subiektywny wybór najlepszych filmów festiwalu i – dla kontry – największe rozczarowanie imprezy. 1. Jesteśmy czym jesteśmy*
15.01.2014 17:22
Zrealizowany w sundance’owej konwencji remake krwawej meksykańskiej jatki "Jesteśmy tym, co jemy" (2010) Jorge Michela Grau. Reżysera, Jima Mickle’a, bardziej niż dynamiczna kinowa rzeź interesuje wyzwalanie się spod władzy patriarchatu, reprezentowanego w filmie przez ojca rodziny (w tej roli interesująco obsadzony Bill Sage, jeden z ulubionych aktorów Hala Hartleya). Seksualne pokusy, styczność ze światem wewnętrznym oraz coraz większa opresyjność ojcowskiej władzy sprawiają, że dwie córki państwa Parker decydują się przerwać morderczy rytuał od wielu dekad uprawiany przez ród. Wyczyszczając kadry z czerwonej cieczy Mickle udowodnił, że najbardziej przerażające jest to, co widz może sobie wyimaginować.
2. Ciało
Scenarzysta "Oczu Julii" (2010), Oriol Paulo debiutuje pełnometrażowym filmem kinowym, angażując do współpracy Belén Ruedę, etatową gwiazdę hiszpańskiego kina grozy. Status Mayki (Rueda) jako głównej bohaterki "Ciała" jest niepewny, albowiem niemal do ostatniej minuty projekcji nie mamy jasności, czy jest sprawczynią większości wypadków, czy tylko ofiarą przebiegłej intrygi swojego męża, Álexa (Hugo Silva). Wzorem najlepszych kryminałów Paulo co rusz myli tropy, przechyla szalę zwycięstwa to na stronę Mayki, to Álexa. Intryga zagęszcza się z każdą chwilą, a kolejne elementy zagadki bardziej gmatwają, niż przybliżają widza do jej rozwiązania. Mimo że rozstrzygnięcie może wydać się nieco kuriozalne, to i tak reżyser udowadnia, że stara recepta – umiejętnie wprzęgnięta w ramy współczesnego thrillera – może wcisnąć widza w hotel i kazać mu główkować przez niemal dwie godziny w kinie.
3. Tanie podniety
Ze swoim debiutancki filmem E. L. Katz w ubiegłym roku objechał cały świat i udało mu się zgarnąć kilka znaczących nagród (w tym Nagrodę Jury na Fant-Asia Film Festival). Nakładem małych środków, ale z galerią doświadczonych aktorów (w tym Sarą Paxton, aspirującą do tytułu nowej „królowej krzyku”) zdołał nakręcić home invasion à rebours – w jego filmie sytuacja znana ze schematu gatunkowego odwraca się o 180 stopni. Kierowani pobudkami rabunkowymi „agresorzy” zostają wciągnięty w pokrętną psychologiczną grę przez lokatorów, którą stawką jest życie i… spora wygrana finansowa. „Tanie podniety” ukazują pasmo kolejnych upodleń i całkowitą degradację jednostki w imię „lepszego jutra”, którego wartość wyznaczają pieniądze. Wiwisekcja bohaterów, którzy stopniowo zdają sobie sprawę, jak wiele mogą zrobić w imię powiększenia swojego portfela jest poprowadzona po mistrzowsku, mimo że widz wciągnięty w tę rozrywkę czuję się nieco jak publika w cyrku, skazana na zagrzewanie do dalszej degrengolady. Niemniej „Tanie
podniety” to jeden z ciekawszych punktów przeglądu, a dalszą karierę Katza należy bacznie obserwować.
4. Wędrowiec
Calvin Reeder jest wyraźnym epigonem Davida Lyncha. Jego „Wędrowiec” przypomina wędrówkę po uniwersum twórcy „Blue Velvet” bez mapy czy kierunkowskazów. To surrealistyczna jazda bez trzymanki, zapętlona historia opowiedziana w konwencji kina drogi. Tytułowy wędrowiec wychodzi z więzienia, które – jak się szybko wyjdzie na jaw – było dlań jedynym bezpiecznym azylem. Łazęga przez wyludnione obszary Nowego Meksyku okazuje się być drogą przez piekło. Reeder operuje niejasną symboliką – zawiłą na tyle, że sporo spośród serwowanych przezeń atrakcji wydaje się być li tylko pustym ozdobnikiem. Ale wyobraźnia wizualna, umiejętnie budowany klimat i czarny humor rodem z „trylogii obrzydliwości” Petera Jacksona pozwalają bez większych wątpliwości wpisać jego film na listę najbardziej interesujących elementów programu.
5. Łowca zombie / Gra o wszystko
Ostatnie miejsce – ex aequo – dla dwóch filmów podejmujących chyba najmodniejszą w kinie grozy ostatnich lat tematykę. Czyli zombie. Zarówno „Łowca zombie” jak i „Gra o wszystko” są produkcjami fanowskimi, zrealizowanymi za przysłowiowe parę groszy (choć w przypadku pierwszym z pewnością lwią część budżetu pochłonęła gaża Danny’ego Trejo i efekty CGI). Pierwszy stawia na grę ze stereotypami gatunku i beztroską zabawę z konwencjami filmowymi, przez co jest to bardziej pastisz niż horror z krwi i kości. Drugi próbuje wycisnąć ze schematu kina o umarlakach co się da, ale dodaje też swoje trzy grosze – bardziej liczą się tu „żyjący” i relacja między parą głównych bohaterów, niż hordy żywych trupów czyhające na świeże mięso. Oba filmy dzieli różnica poziomów (na korzyść „Gry…”), ale łączy podobna miłość twórców do sztuki filmowej. Za kilkadziesiąt lat każdy z nich może się dorobić statusu dzieła kultowego.
Największe rozczarowanie: „Dziecięce igraszki”
Czy „Dziecięce igraszki” były najgorszym filmem festiwalu? Przy kompletnie nietrafionym „Końcu” czy kłopotliwym „W imię syna” wypadał przecież wcale nieźle. Problem jednak w tym, że film jest remakiem „Czy zabiłbyś dziecko?” (1976), jednego z najambitniejszych horrorów w historii kina, i prócz powtórzenia schematu fabularnego w skali niemal 1: 1 nie proponuje zupełnie nic. Co więcej, meksykańska wersja autorstwa debiutanta ukrywającego się pod pseudonimem Makinov pozbawia film prologu, który w znacznym stopniu wzmacnia wymowę i – na poziomie metaforycznych –motywację dziecięcych bohaterów oryginału. Wyzute z niepokojącego klimatu pierwowzoru „Dziecięce igraszki” są jedną z najsłabszych przeróbek kina grozy ostatnich lat. Szkoda, bo materiał pierwotny był przecież bezcenny.