Blada menażeria

Tim Burton zrobił w ostatnich latach zaskakująco wiele, by zadeptać i skonwencjonalizować swój unikalny gotycki sznyt. Landrynkową „…fabryką czekolady”, nadętym „Sweeneyem Toddem” i byle jaką „Alicją z Krainy Czarów” sprawił, że jego stylowa ekstrawagancja stała się popisową rutyną, a największa gwiazda – niepokorny Johnny Depp – usłużną kukiełką. Publiczności z jakiegoś powodu się to podoba – upiorny glamour na chwilę stał się nawet symbolem pokolenia emo, a dzisiejsze nastolatki wieszają na ścianach podobiznę Deppa tak, jak robiły to ich starsze koleżanki przed 15 laty.

22.05.2012 13:31

Trudno ten sukces jednoznacznie zdiagnozować. Czy kino hollywoodzkie do tego stopnia cierpi na brak ekscentryzmu, że jego orędownikami stali się faceci, którzy od dwudziestu lat kręcą ten sam banalny i naiwny film? W liczącej 15 pełnometrażowych tytułów filmografii Burtona tylko 2 opierają się na w pełni oryginalnym pomyśle: „Sok z żuka” z 1988 i „Edward Nożycoręki” z 1990. Wszystkie pozostałe, mimo iż są adaptacjami, remake’ami lub rozmaitymi przeróbkami silnych franczyz, zazwyczaj wpadają w narzucony wówczas schemat fabularny. Burton i Depp od lat z lubością opowiadają o wykluczonych dziwakach – nieszczęśliwie zakochanych, goniących za marzeniami, zbratanych ze śmiercią. Nie szczędzą przy tym krzykliwych uproszczeń i banałów, pamiętając, kto jest ich docelowym widzem.

Mroczne cienie” nie są tu żadnym wyjątkiem. Nowy film Burtona jest adaptacją popularnej w latach 60. opery mydlanej, a główny bohater – szlachcicem obłożonym wampiryczną klątwą. Z tą różnicą, że kondensacja wszystkich wątków opasłego, bo liczącego ponad 1200 epizodów serialu staje się największym, choć nieoczywistym atutem „…cieni”. Bohater budzi się więc po 200 latach śpiączki i… No właśnie, karuzela wątków rozkręca się na dobre.

Oto Burton Absolutny – film, który splata w sobie wszystkie ulubione fetysze reżysera: miłość i śmierć, przeszłość i współczesność, wampiry i wiedźmy, makabrę i humor. Dziwny to i dysfunkcyjny mariaż – Burton łączy wystawny gotyk z cukierkowymi latami 70., seks z niewinnością, a w końcu bezwzględność z poczuciem humoru. Kontrasty, choć efektowne, czasem aż nadto gryzą się ze sobą. I tak, w jednej chwili bohater grany przez Deppa morduje niewinnych hipisów, ale zaraz potem ośmiesza się nieznajomością konceptu telewizji. Kim więc on jest – mordercą czy klaunem?

Humor to zresztą największa bolączka „…cieni” – Johnny Depp, dźwigający na swoich barkach większość komediowych akcentów filmu, nigdy nie miał poczucia humoru, dlatego tutaj przetwarza tylko patenty wymyślone na potrzeby Kapitana Sparrowa. Jest groteskowy i egzaltowany, a przy tym nudny i przewidywalny. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę rozmaitości drugiego planu – znajdziemy tam m.in. wiedźmowatą Evę Green, Helenę Bonham Carter na permanentnym rauszu, dumną Michelle Pfeiffer czy Chloe Moretz w roli krnąbrnej lolity. To prawdziwy szwedzki stół – są na nim odświeżające odkrycia (Bella Heathcote), zaskakujące powroty (Jonny Lee Miller) i wyjątkowo trafione epizody (Alice Cooper) – będący zarazem najciekawszym aktorskim kolektywem Burtona od czasu „Marsjanie atakują!” z 1996.

Podobnie rozchwiany jest cały film. Burton łatwo gubi wątek, nie chce lub nie potrafi wykorzystać potencjału niektórych postaci, a rozchełstany finał łatwo wymyka mu się z rąk. Zadziwiające jednak, że przy wszystkich niedoskonałościach, „Mroczne cienie” są filmem nad wyraz udanym, stanowiącym spektakularne i samolubne podsumowanie własnego emploi. Oto nagromadzone przez lata trupy niespodziewanie wypadają z szafy reżysera i zaczynają swój własny, szalony taniec…

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)