Borat wziął się za politykę. Ostrzega przed Trumpem tuż przed wyborami
Na ekrany wrócił Borat, czyli najsłynniejsza postać stworzona przez Sachę Barona Cohena. Podobnie jak w pierwszej części, kazachski reporter pokazuje najpaskudniejszą stronę USA. Ale tym razem Cohen mówi zupełnie wprost, że Amerykanie powinni pójść głosować. Bo będzie jeszcze gorzej niż jest.
Pisanie recenzji filmu o Boracie to dosyć niewdzięczna rola. Bo to jeden z tych filmów, które najlepiej działają wtedy, gdy widz wie o nim możliwie najmniej przed obejrzeniem. Dlatego chciałbym uspokoić Czytelników – nie będę zdradzał szczegółów gagów, które tym razem wymyślił Sacha Baron Cohen. Skupię się na wymowie filmu, bo ta jest nie mniej interesująca od samych żartów.
Tym, co najmocniej rzuca się w oczy podczas seansu "Kolejnego filmu o Boracie" (bo dokładnie tak nazywa się film) jest to, że jest to obraz nieporównywalnie bardziej zaangażowany politycznie niż oryginał z 2006 r. W pierwszej części Cohen zjechał całe Stany, od północnych do południowych. Rozmawiał i z konserwatywnymi teksańczykami, i z nowojorskimi feministkami. Prowokował zarówno zwolenników Republikanów, jak i wyborców Demokratów. A symbolem USA ponadpartyjnie reprezentującym amerykańskie wartości była Pamela Anderson.
Tym razem takim symbolem staje się Donald Trump – "nowy, wspaniały premier", jak się określa go w jednej ze scen. Borat będzie próbował spotkać się m.in. z wiceprezydentem Pence’em i Rudolphem Giulianim – politykami z otoczenia prezydenta. A przy okazji ponabija się ze zwolenników teorii spiskowej Qanon, antyaborcyjnych chrześcijan czy pseudoarystokratycznych organizatorów "bali debiutantek". A raz przebierze się za samego prezydenta i pójdzie na republikańską konferencję.
Tym samym film jest zaskakująco jednostronny politycznie i jednoznacznie antytrumpowski. To interesujący znak czasów i kolejny dowód na mocno wzrastającą temperaturę sporu politycznego w USA. W Stanach wrze dużo mocniej niż w 2006 r., gdy na ekrany wchodziła pierwsza część. I są na to dowody płynące z badań.
Dla przykładu: odsetek osób uważających, że nie ma większego znaczenia, kto zamieszka w Białym Domu, spadł z ok. 1/3 badanych w latach 2008-2012 do jedynie 16 proc. w roku 2020. Według innego sondażu zdecydowanie wzrósł odsetek osób usprawiedliwiających przemoc polityczną. W 2017 r. u Demokratów i Republikanów było po 8 proc. zgadzających się na działania przemocowe, w 2020 już odpowiednio 33 proc. i 36 proc.
W Stanach z roku na rok robi się goręcej i goręcej i mocno widać to po drugim "Boracie". Sam Cohen nie owija w filmie w bawełnę – niemal wprost mówi, jak szkodliwe są rządy Donalda Trumpa, a w pewnym momencie zwraca się bezpośrednio do widza, by ten poszedł głosować.
Znakiem czasów jest również to, że gwiazdą filmu wcale nie jest Borat Sagdijew, a fantastycznie grająca jego córkę 24-letnia Bułgarka Maria Bakalova. To za pomocą tej postaci scenariusz wyciąga z napotkanych osób niekiedy skrajnie szowinistyczne postawy. A Bakalova w prowokowaniu paskudnych zachowań i poglądów jest tak samo dobra jak Cohen. Nie zdradzę oczywiście, do czego udaje jej się doprowadzić w finale filmu, więc powiem jedynie, że jest to coś, co w Stanach już teraz wywołało potężną dyskusję na temat jednej z najważniejszych osób w państwie.
Po "Kolejny film o Boracie" z całą pewnością powinni sięgnąć wszyscy ci, którzy pokochali pierwszą część. Ci, którym humor Sachy Barona Cohena nie odpowiada, w zasadzie nie mają po co po niego sięgać. Chociaż… może jednak powinni? W końcu wszyscy żyjemy w kraju, w którym prezydent i partia rządząca są niemal bezkrytycznie wpatrzeni w Donalda Trumpa. Przywódcę, który wywołuje tak skrajne emocje, że nawet unikający bezpośredniego zaangażowania politycznego Cohen postanowił nakręcić półtoragodzinną krytykę jego rządów.
Moment, gdy twórcy amerykańskich komedii zupełnie wprost próbują wpływać na wyniki wyborów prezydenckich w największym światowym mocarstwie, bardzo dużo mówi o tym, gdzie się wszyscy znaleźliśmy w tym i tak dziwnym roku 2020.