"Boyhood": Cudowne piękno dojrzewania

W dzisiejszych czasach coraz trudniej trafić (nie tylko w kinie, ale w sztuce ogólnie) na coś, co byłoby unikalne, niezwykłe i jeszcze dawało się podpiąć pod wąską kategorię arcydzieła. „Boyhood” Richarda Linklatera na szczęście pokazuje nam, że można stworzyć film, będący uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu dla każdego; zachwycający pomysłem, naturalnością oraz nadającym zwykłemu życiu odcienie niezwykłości i zachwytu nad magią codzienności.

Richard Linklater należy do najcieawszych i najoryginalniejszych żyjących reżyserów, o czym świadczy zarówno jego najnowszy film, jak i cała masa poprzednich. Należy on do tzw. pierwszej fali nowoczesnego kina niezależnego w Ameryce; ma na koncie zarówno lekkie rozrywkowe komedie („Szkoła rocka”), dramaty, filmy obyczajowe i romanse. Lubi też bawić się z formą (od dokumentu po eksperymentalne animacje), choć potrafi przy tym zachować umiar, gdyż mało który jego obraz stanowi przerost formy nad treścią. Z jego dzieł zawsze bije bezpretensjonalna szczerość, lekkość i skromność. Jest przy tym mistrzem pisania dialogów, a ich geniusz polega na tym, że nie są one specjalnie wymyślne tylko zwyczajnie normalne, zabawne, inteligentne, po prostu naturalne. Mało który filmowiec potrafi osiągnąć taki pułap swobody. Sprawia to, że nawet jego najbardziej „przegadane” filmy (weźmy choćby trylogię zapoczątkowaną „Przed wschodem słońca” i zakończoną w zeszłym roku obrazem „Przed północą”) zupełnie nie nudzą widza, wręcz
przeciwnie, są wciągające i angażujące i z miejsca się z nimi utożsamiamy, gdyż często są to uniwersalne opowieści o nas samych.

"Boyhood": Cudowne piękno dojrzewania
Źródło zdjęć: © Studio Munka-SFP

26.08.2014 16:26

„Boyhood” to niejako ukoronowanie twórczości Linklatera i jego opus magnum w jednym. Wspaniały filmowy pean na cześć dojrzewania oraz afirmacji zwykłego życia. Oprócz tego jest w filmie Linklatera wyczuwalna pewna „epickość” całego projektu, ale jednocześnie też i jego intymność. I to najbardziej świadczy chyba o jego wielkości. „Boyhood” nie opowiada o niczym nowym albo nam nieznanym. Udaje mu się jednak uchwycić coś nienamacalnego, ulotnego, coś, czego nie udało się dotąd wielu artystom każdej ze sztuk – chodzi mi o to co, stanowi istotę życia. Zwykłego życia. Dojrzewanie, dorastanie, nasze relacje z rodzeństwem, rodzicami, kolegami; jak stopniowo stajemy się częścią społeczeńswa; jak przeżywamy nasze pierwsze sukcesy, porażki, problemy w domu, szkole; pierwsze miłości i złamane serca, kłótnie rodziców, rozstania, wyprowadzkę z domu... Wszystkie te uniwersalne doświadczenia zostały wrzucone do jednego kociołka, i o dziwo, wszystko to zostało tak rozpisane i pomyślane, że nie ma się wrażenia przesytu bądź
niedosytu – wszelkie fabularne i dramaturgiczne proporcje zostały perfekcyjnie zachowane. A dodając do tego kapitalnie napisane dialogi i świetne aktorstwo, film ogląda się znakomicie, nawet pomimo tego, że trwa 160 minut. A to nie lada sztuka, zrobić obraz trwający prawie trzy godziny, który nie tylko nie nuży, ale wręcz wydaje się jakby trwał raptem jedną godzinę. Tylko nieliczni potrafią osiągnąć coś takiego. Warto też zwrócić uwagę na aktorów. Ethan Hawke jest jak zawsze swobodny, naturalny i zawadiacki. Patricia Arquette gra tu swoją rolę życia (jej końcowy monolog jest dogłębnie poruszający). Nominacja do Oscara murowana. Ale prawdziwymi gwiazdami są dzieciaki. Grający głównego bohatera Ellar Coltrane to filmowe odkrycie sezonu (a właściwie to ostatnich 12 lat;). Ludziom od castingu należą się wielkie wyrazy uznania, że potrafili odnaleźć chłopca, który na przestrzeni 12 lat nie stracił nic ze swojej naturalności, a wręcz dojrzewał aktorsko wraz z powstawaniem filmu. To samo dotyczy Lorelei Linklater
będącej córką reżysera. Już samo obserwowanie tego jak aktorzy dojrzewają i zmieniają się wraz ze swoimi postaciami na naszych oczach jest po prostu fascynujące.

Bo trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z unikalnym formalnie projektem. „Boyhood” powstawał bowiem na przestrzeni 12 lat. W praktyce oczywiście wyglądało to tak, że reżyser spotykał się z całą obsadą na kilka dni zdjęciowych w każdym roku i z tego potem poskładał to, co mamy okazję teraz obejrzeć na ekranie. Pomysł jest genialny w swojej prostocie, choć też z drugiej strony, gdy już obserwujemy efekt końcowy, to również imponujący, choćby tylko od strony logistycznej. Przede wszystkim jednak poprzez to Linklaterowi udało się „schwytać” na taśmie filmowej upływający czas. Oglądamy bowiem tych samych ludzi, którzy na naszych oczach naprawdę się starzeją. Nieczęsto w końcu możemy się przyjrzeć (poniekąd) naszem życiu z perspektywy trzeciej osoby. Mamy więc do czynienia z subtelną medytacją nad życiem nie tylko z poziomu pojedynczej osoby, czy też rodziny, ale całego społeczeństwa i przekroju pokoleniowego początku XXI wieku. Akcja rozpoczyna się około rok po zamachu na World Trade Center, potem przechodzi
płynnie do wyborów prezydenckich z 2008 roku, w których wygrał Obama i kończy się w 2012 roku. Obserwujemy zmieniające się mody (od Game Boya, przez pierwszego Xboxa, Britney Spears, po najnowsze modele telefonów, YouTube’a, Facebooka i Lady GaGę) oraz nastroje społeczne.

Tym filmem Linklater daje również ujście świadomości tego, czym dla większości z nas jest doświadczenie oglądania filmów. Mam tu na myśli nieszkodliwe ”podglądactwo”. „Boyhood” ma w sobie coś z reality show, obserwujemy w końcu życie amerykańskiej rodziny. Zaglądamy w bardzo intymne zakamarki ich codzienności. Ale czy nie na tym właśnie opiera się fenomen kinematografii? Jeśli sztuka jest zwierciadłem życia to „Boyhood” stanowi jej szczytowe osiągnięcie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (42)