Bożena Janicka: Nie płacz po mnie, Argentyno
Film, w którym śpiewała tę pieśń Madonna wyświetlany był w Polsce 13 lat temu, lecz każdy wie, po kim płakała Argentyna: po Evicie, żonie prezydenta Juana Peróna uwielbianej przez rodaków za to, że pamiętała o ubogich, obdarowywała nędzarzy a jej fundacja zakładała szkoły, szpitale, sierocińce, domy samotnej matki. Lecz nie wiedzieli, że płaczą również nad sobą, bo następne rozdziały burzliwej historii ich kraju będą miały po śmierci Evity charakter wyjątkowo dramatyczny. Nie mogli wiedzieć, że Perón przegra kolejne wybory i będzie musiał opuścić Argentynę, a po 17 latach wróci z żałosną kopią Evity – swą drugą żoną, Izabelitą, że po jego rychłej śmierci Izabelita zostanie prezydentem a jej nieudolne rządy zakończą się wojskowym zamachem stanu, że junta wojskowa będzie odpowiedzialna za śmierć 30 tysięcy skrytobójczo zamordowanych Argentyńczyków. Właśnie w tych latach rozgrywa się akcja filmu.
04.11.2010 12:08
Pierwsze pytanie, które musieli sobie zadać twórcy „Sekretu jej oczu” brzmiało zapewne tak: jak o tym opowiadać? A drugie: może lepiej nie wracać do tamtych czasów, zapomnieć?
Jeśli film obejrzała, jak się mówi w podobnych przypadkach, cała Argentyna a ponadto otrzymał Oscara – wybrali widocznie właściwą drogę. Jaką – podpowiada od razu tytuł. „Sekret jej oczu”: tajemnica jakiejś miłości? Owszem, jest miłość, niespełniona i niewyznana, lecz bynajmniej nie melodramatyczna, dyskretnie wzbogaca obraz rzeczywistości o tę barwę, która jest konieczna, by nie był płaski. Wątek główny, wokół którego skupia się akcja jest równie atrakcyjny, jak obietnica tytułu: historia kryminalna. Na pozór podobna do klasycznych fabuł z kryminałów amerykańskich: gwałt i morderstwo, policja poprzestaje na ujęciu dwóch rzekomych podejrzanych, rezygnując z szukania rzeczywistego sprawcy. Lecz szeregowy policjant szuka nadal, odnajduje prawdziwego mordercę a jego zwierzchniczka (świeżo po studiach w Stanach Zjednoczonych) wydobywa z tamtego przyznanie się do winy. Zapada wyrok, przewidziany w kodeksie za taki czyn: dożywocie. Morderca trafia do więzienia, lecz po roku zostaje wypuszczony; zasłużył, ponieważ
siedząc w kryminale wyciągał informacje od osadzonych razem z nim młodych rewolucjonistów. Albowiem od początku istniał konkretny powód, by skreślić go z listy podejrzanych: był kapusiem policji. Dociekliwy policjant musi uciekać z kraju, grozi mu śmierć; myśląc że to on, zabito jego pomocnika. Wróci dopiero po latach, kiedy rządy junty będą już tylko ponurą przeszłością.
Prawie hollywoodzki kryminał, a jednak różni się zasadniczo. Ta argentyńska policja jest jakby na niby, pro forma, właściwą pracę wykonują kapusie: kiedy bohater jedzie do miasteczka, gdzie mieszka matka mordercy, nazajutrz jego szef dostaje dokładny raport, co tam robił, nawet na jakim murku zawiązywał sznurowadło. A scena, która mówi wszystko, jak to jest, kiedy nie rządzi już prawo lecz bezprawie, rozgrywa się w budynku komendy policji. Morderca, który teraz tu pracuje wchodzi do windy razem z owym policjantem i jego zwierzchniczką, wyjmuje pistolet i ostentacyjnie zaczyna się nim bawić.
„Zapomnij, to było dawno” - słyszy ekspolicjant, już na emeryturze, kiedy po latach wraca do Argentyny jako kraju demokratycznego. - „Trzeba żyć z tym, że nie ma sprawiedliwości” - powie ta sprawiedliwa, która wprawdzie z opóźnieniem, lecz pomogła mu wtedy doprowadzić do skazania mordercy. Ale jednym z doświadczeń, których nie da się pogrzebać w niepamięci jest poczucie bezsilności wobec bezkarnego zła. Na podobny uraz cierpią czasami całe społeczeństwa – i wtedy „cała Argentyna” idzie na „Sekret jej oczu”. Nie tylko dla fabuły kryminalnej czy wątku miłości ani nawet przypomnienia niedawnej historii, lecz po to, by symbolicznie odreagować traumę, którą pozostawiła po sobie bezkarność junty.
Otóż w filmie jest jeszcze jedna ważna postać: mąż zamordowanej dziewczyny. Kochał ją tak bardzo, że nie istnieje szansa, by mógł zbudować sobie życie na nowo. Na pozór żyje jak przedtem, pracuje, lecz przede wszystkim czeka, by złapano mordercę, a następnie go osądzono. Kiedy zapada wyrok: dożywocie – uważa, że sprawiedliwości stało się zadość. Lecz wkrótce morderca wychodzi na wolność. I oto mąż zamordowanej bierze na siebie wykonanie wyroku, który sąd wydał na zbrodniarza. Porywa go i zamyka w czymś w rodzaju jednoosobowego więzienia, skąd morderca nie wyjdzie do końca życia. Tak miało być, gdyby prawo pozostało prawem. A więc ani samosąd, ani lincz, ani zemsta, lecz konsekwencja faktu, że junta zgwałciła i zamordowała prawo, jak zbrodniarz – tamtą dziewczynę.
W tej nieprostej konstrukcji musi się kryć coś, co w jakiś niejasny sposób pomaga na podobną traumę. Może jest tak, jak to sformułował nie żaden artysta, lecz filozof, Friedrich Nietzsche: „Sztukę mamy po to, aby nie zniszczyła nas prawda”.