Był o włos od porzucenia roli życia. Al Pacino dla WP: "Dla mnie to był znak od losu"
Choć Al Pacino ma w swoim dorobku mnóstwo genialnych ról, większość fanów, jak i krytyków zgodzi się, że jego postać w "Ojcu chrzestnym" zapisała się w historii kinematografii. W rozmowie z Wirtualną Polską Al Pacino przyznał, że mało brakowało, a odrzuciłby ofertę Francisa Coppolli.
Yola Czaderska-Hayek: W tym roku minęło pół wieku od premiery "Ojca chrzestnego". Jesteś w stanie powiedzieć, ile razy oglądałeś ten film? Tak orientacyjnie.
Al Pacino: Jestem już chyba za stary na takie pytanie. Dawno nie miałem okazji go oglądać. Z reguły włączałem "Ojca chrzestnego" wtedy, gdy chciałem go komuś pokazać. Mam w domu salę projekcyjną, można odtwarzać film z rzutnika na ścianie. Ale od pewnego czasu już tego nie robię.
Dlaczego?
Jeśli dobrze pamiętam, ostatni taki seans urządziłem specjalnie dla swoich dzieci, które nigdy wcześniej nie widziały "Ojca chrzestnego". Moja najmłodsza córka usnęła w trakcie. Nawet nie wiem, czy wszyscy dotrwali wtedy do końca. Pomyślałem sobie: dobra, trzeba z tym skończyć. Od tamtej pory nie oglądałem już tego filmu.
Kiedy to było?
Mniej więcej dziesięć lat temu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
A kiedy zobaczyłeś "Ojca chrzestnego" po raz pierwszy? Na premierze?
Nie, to było jeszcze przed premierą. Francis Coppola pokazał mi pierwszą, surową wersję filmu. Uznałem, że jest nieźle. Ale patrzyłem wtedy głównie na siebie.
I co widziałeś?
Stwierdziłem, że wyglądam okropnie. Pamiętam, że po seansie zrobiłem notatki, zapisałem chyba ze trzy strony. Przekazałem je Francisowi z sugestiami, co według mnie trzeba w tym filmie poprawić. Wziął je ode mnie, podziękował, po czym nie zmienił nic. Nawet nie wiem, czy je w ogóle przeczytał. Dziś wiem, że to oczywiście on miał rację, ale wtedy, kiedy film dopiero wchodził na ekrany, żaden z nas nie przeczuwał, co właściwie udało nam się stworzyć. Nie było jeszcze recenzji, nie było reakcji widzów. A film tak naprawdę nie istnieje bez widzów.
Nieważne, czy jesteś już weteranem, czy dopiero zaczynasz. Nigdy nie wiesz, czy ci się udało – i co ci się właściwie udało – dopóki ludzie nie pójdą do kina. Reakcja widzów pozwala spojrzeć na film z dystansem, ujrzeć go w szerszej perspektywie. To jak z patrzeniem na obraz – żeby móc go właściwie obejrzeć, trzeba się wycofać, spojrzeć na niego z pewnej odległości. Z bliska widać jedynie kawałek płótna. Film jest dla widzów i to oni decydują, czym tak naprawdę się staje. A przynajmniej tak było kiedyś, za mojej młodości.
Twoja młodość była dość burzliwa. Zanim trafiłeś do "Ojca chrzestnego", zdążyłeś zdobyć już swoją pierwszą nagrodę Tony [teatralny odpowiednik Oscara –red.], a jednocześnie pracowałeś to tu, to tam, byłeś m.in. dozorcą. Czy to prawda, że na drzwiach mieszkania miałeś przyklejone swoje zdjęcie?
Tak, dostałem pracę dozorcy dlatego, że zwolniło się miejsce po moim przyjacielu. Ożenił się i musiał się wyprowadzić z mieszkania. To była malutka klitka, ledwo było się gdzie obrócić. Zabawne jest to, że odpowiadałem za naprawę instalacji w budynku, a nie miałem o tym zielonego pojęcia. Na szczęście parę ulic dalej mieszkał jeden Grek, taki pan "złota rączka". Przyjaciel dał mi radę: "Kiedy będziesz miał jakiś problem, idź do Greka". I rzeczywiście, mnóstwo razy mi pomagał.
A zdjęcie faktycznie przykleiłem sobie na drzwiach, i to plastrami, bo na porządną taśmę klejącą nie było mnie stać. Wykosztowałem się na sesję u fotografa. Miałem zdjęcie na błyszczącym papierze, osiem na dziesięć cali [ok. 20*25 cm]. Gdy ktoś miał jakąś sprawę do dozorcy, to od razu rzucała mu się w oczy ta fotografia. No cóż, miałem wtedy 22 lata, w tym wieku robi się różne głupie rzeczy. Do tej pory nie wiem, jakim cudem udało mi się tak długo utrzymać tę pracę.
I wtedy poznałeś Francisa Forda Coppolę?
To było tak: grałem w sztuce na Broadwayu, przyszedł ją obejrzeć. Wtedy nawet nie wiedziałem, że siedział na widowni. Wkrótce potem przesłał mi scenariusz. To była opowieść o miłości o wymiarze niemal mitologicznym, a ja miałem zagrać główną postać, wykładowcę. Francis chciał, żebym przyjechał do San Francisco na rozmowę o tym projekcie. Zaprosił mnie oczywiście do siedziby Zoetrope [American Zoetrope, wytwórnia założona przez Coppolę i George'a Lucasa - red.]. Wtedy można tam było zastać Lucasa, Spielberga, De Palmę, Scorsesego... To był początek lat 70., oni byli jeszcze bardzo młodzi i trzymali się razem jak banda dzieciaków. Poznałem ich wszystkich, przez cztery czy pięć dni rozmawiałem z Francisem, a potem wróciłem do Nowego Jorku i na tym się skończyło. Potem się dowiedziałem, że producenci nie chcieli mnie w tym filmie. Samego filmu też nie chcieli. To był Hollywood, a ja tam nie pasowałem.
Minął rok. W dalszym ciągu pracowałem w Nowym Jorku, nakręciłem film "Narkomani" –do dziś uważam, że to bardzo dobra rzecz. I wtedy zadzwonił do mnie Francis Coppola. Przedstawił się: "Cześć, tu Francis", jakbyśmy byli dobrymi znajomymi. Nie powiem, podczas tego pobytu w San Francisco polubiłem go, choć z naszej współpracy nic nie wyszło. Już wtedy było widać, że ten chłopak był wyjątkowo inteligentny i utalentowany. Miał w sobie to coś. I przede wszystkim robił swoje, nie oglądał się na innych. Odpowiedziałem: "Cześć, tu Al. Co u ciebie?". On mi na to: "A wiesz, kręcę właśnie 'Ojca chrzestnego'". Zatkało mnie. Nie wiedziałem, o czym on właściwie mówi. Jak to, kręci "Ojca chrzestnego"? Przecież to jedna z najwybitniejszych powieści na świecie! Nie da się jej tak po prostu przenieść na ekran.
Pomyślałem sobie: może majaczy, może miał jakieś załamanie, może nie może znaleźć pracy i coś mu się ubzdurało. To przecież niemożliwe, żeby ten facet kręcił film na podstawie "Ojca chrzestnego". A potem, kiedy już ochłonąłem, doszedłem do wniosku, że ktoś tam w Paramount Pictures naprawdę dobrze pomyślał, skoro dali ten projekt właśnie jemu.
I wtedy zaproponował Ci rolę?
Tak, od razu powiedział: "Chcę, żebyś zagrał Michaela". W pierwszej chwili wcale nie byłem zachwycony. Miałem nadzieję, że da mi zagrać Sonny'ego. A Michael? Jak w ogóle zagrać Michaela? Chciałem zaprotestować, ale ostatecznie nic nie powiedziałem. Pomyślałem, że i tak nie dostanę tej roli. Przecież w Hollywood wielkie gwiazdy tylko czekały, żeby się na nią rzucić. Gdzie mi tam do nich? A poza tym po co mi to? Dobrze mi było w Nowym Jorku. Moje życie stało się uporządkowane i proste. Pracowałem, w wolnych chwilach chodziłem do teatru, grałem na fortepianie, czytałem. Nowy Jork był moim domem, nigdzie indziej na świecie nie dostałbym takiej cudownej pizzy. Naprawdę niewiele brakowało, żebym się nie zgodził. Ale głupio by wyszło, nie? Na szczęście on się uparł i jakoś mnie przekonał. A teraz powiem Ci coś, o czym mało kto wie...
Zamieniam się w słuch.
Jak tylko dogadaliśmy się z Francisem, zadzwoniłem do babci. To była jedyna osoba z najbliższej rodziny, która mi wówczas została. Moja mama i dziadek już wtedy nie żyli. Powiedziałem jej: "Babciu, zagram w 'Ojcu chrzestnym'". Po długiej chwili odezwała się, jak to miała w zwyczaju: "No proszę", a potem się rozłączyła. Nie miała pojęcia, co to za tytuł. Jakieś pół godziny później oddzwoniła. "A, to o to chodzi. Słyszałam o tej książce. Tam właśnie urodził się twój dziadek". "To znaczy gdzie?" – zapytałem. "W Corleone". Przyznaję z ręką na sercu, że nie miałem pojęcia, gdzie urodził się mój dziadek! Co za niesamowity zbieg okoliczności. Dla mnie to był znak od losu. Wierzę w takie rzeczy.
Powiedziałeś, że na początku nie miałeś pojęcia, jak zagrać Michaela. Kiedy w końcu zdołałeś rozszyfrować tę postać?
Długo się nad tym zastanawiałem. Jak już ci mówiłem, wydawało mi się, że Sonny to jest rola dla mnie. Aż któregoś dnia wymyśliłem, żeby Michaela pokazać tak, jakby go w ogóle nie było. Jest na ekranie, ale nie zwracasz na niego uwagi. Jakby był przezroczysty. I dopiero po zakończeniu filmu zadajesz sobie pytanie: "Kim jest ten facet?". Nikt tak naprawdę nie zna Michaela, a on nie ujawnia się z tym, co myśli. Tak chciałem go zagrać.
To było trudne zadanie, przede wszystkim dlatego, że producenci nie chcieli mnie w tym filmie. Francis walczył o mnie cały czas i uwielbiałem go za to. Ale wiesz, jak to jest: człowiek nie ma ochoty być tam, gdzie go nie chcą. Chciałem spotkać się z Francisem gdzieś poza planem i porozmawiać. Powiedzieć mu, że odchodzę. Umówiliśmy się w restauracji, Francis siedział przy stole z rodziną, ja przyszedłem trochę później. Stanąłem przy tym stole i nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedziałem, jak to wszystko ubrać w słowa. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody, dopiero zaczynałem, nie wiedziałem mnóstwa rzeczy o tej branży. Francis powiedział mi wtedy: "Chcę, żebyś wiedział jedno. Ja w ciebie wierzę". I chyba zrozumiał, co chciałem mu przekazać bez słów, ponieważ zrobił rzecz bardzo ważną. Coś, czego zwykle unikał.
Co takiego?
Zmienił harmonogram zdjęć. Być może nasze spotkanie w restauracji jakoś go zainspirowało, ponieważ postanowił wcześniej niż to było ustalone nakręcić scenę, w której Michael zabija Solozza i tego policjanta. Francis przeczuwał, że jeśli pokaże producentom taśmę z tą sekwencją, to nareszcie się do mnie przekonają. I rzeczywiście tak się stało. A ja wtedy naprawdę byłem już gotów odejść. Bardzo niewiele brakowało.
Dla Coppoli był to bardzo osobisty projekt. Zaryzykował naprawdę sporo.
Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo był emocjonalnie zaangażowany w realizację tego filmu. Pamiętam, jak kręciliśmy scenę pogrzebu ojca chrzestnego. Słońce już zachodziło, trzeba było kończyć. Czas się zbierać i do domu. Byłem wtedy w wyjątkowo dobrym nastroju, bo przez cały dzień nie miałem żadnych kwestii, więc nie czułem w ogóle zmęczenia. Ale miałem już wielką ochotę skończyć pracę, przebrać się w coś wygodnego, wypić może parę głębszych i odpocząć. I kiedy zbierałem się z cmentarza, zobaczyłem, że na jednym z nagrobków siedzi Francis Ford Coppola i płacze. Dosłownie zalewa się łzami! Zapytałem: "Co się stało?". Odpowiedział: "Nie pozwolili mi zrobić jeszcze jednego ujęcia". Zamurowało mnie. Miał gotowy materiał na wagę złota, a płakał jak dziecko z powodu jednego ujęcia. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego zaangażowania. Wtedy właśnie zrozumiałem, że mamy szansę stworzyć coś wybitnego.
W "Ojcu chrzestnym" ogromne wrażenie robi ostatnia scena z zamykającymi się drzwiami. Jakie były Twoje odczucia, gdy zobaczyłeś ją po raz pierwszy?
To było coś niesamowitego. Szczególnie że patrzyłem na ekran i nie widziałem tam siebie. Często to powtarzam, kiedy opowiadam o "Ojcu chrzestnym", ale ja w tym filmie w ogóle nie widzę siebie. Widzę postać, którą gram, ale mnie tam nie ma. Tu i teraz, kiedy rozmawiamy, jestem sobą – a przynajmniej do pewnego stopnia, bo nasza rozmowa ma jednak oficjalny charakter. Natomiast w "Ojcu chrzestnym" jest tylko Michael.
Nie możemy zapomnieć o Marlonie Brando. Don Vito Corleone w jego wykonaniu to przecież ikoniczna rola.
Nie wyobrażam sobie nikogo innego! Wiele osób ubiegało się o tę rolę, ale ojcem chrzestnym mógł być tylko Marlon Brando. Z przyjemnością wspominam naszą wspólną scenę w ogrodzie, kiedy ojciec przekazuje władzę synowi. Strasznie się wtedy obydwaj wygłupialiśmy na planie. Nie będę zdradzał szczegółów, bo nie chcę nikomu zepsuć odbioru tej sceny, ale naprawdę było wesoło. Bez Marlona Brando tego filmu po prostu by nie było. I to w ogromnej mierze dzięki niemu legenda "Ojca chrzestnego" trwa do dziś, nawet po 50 latach. Wiele rzeczy złożyło się na ten sukces: świetna książka, doskonały scenariusz, znakomity reżyser – być może jeden z najwybitniejszych w historii... Dzięki nim "Ojciec chrzestny" wciąż żyje!
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" podsumowujemy 2022 rok, wybierając najlepsze filmy i seriale, największe afery i rozczarowania oraz największą bekę ostatnich 365 dni (nie mylić z filmem!). Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.