Doktor Strange: Po trzeciej stronie lustra
Komiks głównego nurtu, jako sztuka całkowicie amoralna, nastawiona na zysk i nieobciążona odgórnie narzuconą agendą zdolna jest reagować na zmiany społeczne z godną pozazdroszczenia giętkością.
27.10.2016 14:02
Jeszcze zanim eksplodowały fajerwerki obwieszczające młodzieżową rewolucję kontrkulturową, studenci amerykańskich szkół palili jointy i jedli halucynogenne grzybki z zeszytami „Doctora Strange'a” pod pachą. Steve Ditko, który postać genialnego, acz aroganckiego chirurga wymyślił, rysował zamaszyście i żwawo, a jako że pisane przez Stana Lee historie przeładowane były mistycyzmem i bajdurzeniem o czarnej magii, jego artystycznego ducha nic nie krępowało. Czytelnicy, którzy mieli już za sobą narkotyczne przygody odnaleźli na stronach komiksu ekwiwalent udanego tripu. Historia Stephena Strange'a nosiła znamiona psychodelicznej wyprawy tam, gdzie Marvel jeszcze dotąd nie zawędrował, a mowa przecież o okresie swoistego renesansu i dziwacznych idei, kiedy Lee i spółka nieprzerwanie pracowali jak szaleni. Strange stał się swojego rodzaju perłą w koronie, zwieńczeniem podjętego trudu, surrealistycznym dowodem na brak granic wyobraźni. Dzisiaj, kiedy Marvel Studios z determinacją, krok po kroku, odtwarza tamte komiksowe sukcesy na dużym ekranie, filmowy „Doktor Strange” również mógł stać się podobnym przeżyciem, doświadczeniem niesamowitości i, no cóż, magii. Udało się połowicznie.
Z każdym kolejnym filmem Marvel ma coraz ciężej. Niby to truizm i naturalne prawo rządzące blockbusterowymi sagami, ale MCU to przypadek cokolwiek wyjątkowy. Studio spędziło całe lata na mozolnym budowaniu kinowego uniwersum, rozstawiało swoje piony i rozegrało nimi nie lada partyjkę ukoronowaną tegorocznym, trzecim już „Kapitanem Ameryką” i tym trudniej dostawić na pola tej filmowej szachownicy kolejne figury. Zdawałoby się, że historia Stephena Strange'a, dla którego lekiem na strzaskane dłonie i równie połamaną duszę jest studiowanie magii, i który bronić ma naszego świata przed istotami nawet nie tyle zza drugiej, a trzeciej strony lustra będzie – jak niegdyś „Strażnicy galaktyki” – okazją do odrobiny ekstrawagancji. I choć mistyczne podróże tytułowego bohatera rodem z rollercoastera, spektakularne zakrzywianie czasu i przestrzeni oraz inne zaklęcia faktycznie wyglądają imponująco (szczególnie na ekranie IMAX; około godziny filmu nakręcono specjalnymi kamerami), tak rdzeń fabularny nie odbiega od z lubością eksploatowanego przez Marvel tematu dorastania do odpowiedzialności i odkupienia przewin.
Doktor Strange, człowiek z głęboką rysą, którą musi zaszpachlować poprzez akceptację tego, że świat nie jest jego piaskownicą, a ludzie foremkami, staje się bowiem bohaterem niejako przy okazji, pod przymusem, peleryna sama zarzuca mu się na ramiona (dosłownie!), jego heroizm jest poniekąd efektem ubocznym egoistycznego dążenia do naprawy naruszonego status quo. Rzecz jasna sytuacja stopniowo ulega zmianie i Strange staje się figurą mesjanistyczną, kimś na kształt zbawiciela ludzkości skłonnego do najwyższych poświęceń, co gładko łączy się z mistycznym fundamentem filmu. Szkoda tylko, że Scottowi Derricksonowi albo zabrakło ikry, albo Marvel nalegał na kurczowe trzymanie się wypracowanej formuły, bo film biegnie wydeptanym przez poprzednie odsłony MCU torem, nieśmiało tylko zbaczając z ustalonej już dawno temu ścieżki. I niech ta konstatacja posłuży za najpoważniejszy zarzut pod adresem „Doktora Strange'a”; jest on zbyt asekuracyjny, i to wtedy, kiedy Marvel może sobie pozwolić na ryzyko bez... ryzyka (sic!).
Na następny rok prócz sequeli studio szykuje film z Czarną Panterą, który ma szansę ruszyć z kopyta, bez powielania typowej dla wytwórni ekspozycji, bo postać jest już publiczności znana, a sama historia popchnie naprzód wydarzenia nieuchronnie prowadzące do punktu kulminacyjnego bieżącej Fazy, czyli kolejnych dwóch części „Avengers”. Czyli nie zmieniło się nic, nadal kalendarz kinomana układany od jednego filmu Marvela do drugiego. Jeszcze długo się to nie zmieni.