Edward Norton w rozmowie z WP: Ludzie traktowali dziadka jak świętego
- Przynajmniej kilka razy w roku mam tak, że ktoś podchodzi do mnie i mówi: "chcę, żebyś wiedział, że twój dziadek zmienił moje życie". To była postać, która do dziś ma wpływ na Stany Zjednoczone - mówi w rozmowie z WP Edward Norton. Lada dzień w kinach możecie zobaczyć jego nowy film - "Osierocony Brooklyn".
Mieliśmy w WP akcję #GdybyNieKsiążka połączoną z tym, że Polka – Olga Tokarczuk – zdobyła Literacką Nagrodę Nobla. Zastanawiam się, czy wybrałbyś "Osierocony Brooklyn" jako książkę, która miała duży wpływ na twoje życie i pracę?
Zdecydowanie miała na mnie duży wpływ, bo spędziłem wiele lat krążąc wokół tej książki. Kombinowałem, jak przełożyć tę historię na film. Ale czy zmieniła moje życie? Jeszcze tego nie wiem. Powiem ci szczerze – jest wiele książek, które miały na mnie wpływ.
Jakie?
Kocham "Małego księcia". Antoine de Saint-Exupéry napisał wspomnienia z czasów, gdy był pilotem. Czytałem je, gdy byłem w college’u. Zaraził mnie swoją pasją. To opanowało niemal mój mózg. Marzyłem, by zostać pilotem. Gabriel Garcia Marquez robił z moją głową podobne rzeczy. W "Osieroconym Brooklynie" natomiast zafascynowała mnie postać Lionela. Chciałem dołożyć do tej historii swoją część.
Jak problem z rasizmem?
Tak, ale też historię Nowego Jorku. Pamiętasz tę scenę, w której Lionel dostaje pytanie, dlaczego cały czas zajmuje się sprawą morderstwa swojego szefa? Mówi, że to jest jak nierozwiązane puzzle. Brakuje cały czas jednego elementu. Ja tak miałem z ekranizacją tej książki. 20 lat kombinowałem, jak przełożyć to na język filmu. 20 lat skrobała moje sumienie, bym w końcu skończył ten projekt. Ktoś powie, że to taka obsesja, ale dla mnie to definicja determinacji. Miło, że w końcu udało mi się ułożyć te puzzle.
Elementem układanki jest twój dziadek - James Rouse. W filmie politycy rozkradają miasto. Twój dziadek był kompletnym przeciwieństwem.
To prawda. Bardzo dobrze znałem swojego dziadka, bo odszedł dopiero, gdy miałem 27 lat. Pracowałem dla niego, byliśmy naprawdę zżyci. Dziadek miał wpływ na każdą osobę, z którą się stykał. Ba, miał wpływ na cały kraj. Tysiące ludzi w Stanach Zjednoczonych pracowały w jego firmie zajmującej się planowaniem miast.
Ale co było w nim tak niesamowitego?
Był moim guru. Był Dalajlamą ludzkiego podejścia do planowania miast. Wiesz, przynajmniej kilka razy w roku mam tak, że ktoś podchodzi do mnie i mówi: "chcę, żebyś wiedział, że twój dziadek zmienił moje życie". Albo: "wszystko, czym zajmuję się w swojej pracy, zmieniło się dzięki podejściu twojego dziadka". To się dzieje non-stop! Dorastałem, słysząc takie słowa. Mój Dalajlama. Ludzie traktowali go niemal jak świętego. Dobra, może to brzmi zbyt religijnie, ale to była niewyobrażalnie inspirująca postać, która do dziś ma wpływ na Stany Zjednoczone.
Nie chciałeś zrobić filmu o dziadku w takim razie?
Nie… Historia z książki była ważniejsza.
Ale jest coś z Jamesa Rouse’a w postaci granej przez Willema Dafoe - Paulu Randolphie. On, podobnie jak twój dziadek, próbuje postawić się politykom, którzy sprzedają miasto pod komercyjne inwestycje, niszcząc tym osiedla biedniejszych ludzi.
Zdecydowanie – jest w nim to przeświadczenie, że dobro ludzi jest ważniejsze niż zysk. Musisz myśleć o ludziach, a nie o tym, że w mieście potrzebny jest nowy most czy autostrada. Dziadek był chrześcijaninem z krwi i kości. Myślał o potrzebach mieszkańców nie tylko ze względu na takie duchowe podejście, ale też ze względów czysto praktycznych. Jeśli nie zadbasz o ludzi, którzy są u dołu społeczeństwa, to to prowadzi przecież do rewolucji. Dziadek zmarł w latach 90. Gdyby widział, co teraz dzieje się w Ameryce, gdzie ludzi pozbawia się podstawowej rzeczy, czyli domu, byłby przerażony.
Nauczył cię czegoś, co pomogło ci znaleźć miejsce w show-biznesie?
Zawsze mnie wspierał. Wierzył w sztukę. Kochał muzykę, szczególnie jazz. Cieszył się życiem. Choć sam zajmował się bardzo praktycznymi sprawami, nigdy nie powiedziałby mi, że film to jest nieistotna rzecz w życiu. Nigdy. Mówił, że moja praca uszczęśliwia innych.
Za "Osieroconym Brooklynem" kryje się wiele inspiracji. Można rozpoznać też np. zdjęcia Vivian Maier. Jej historia jest niesamowita.
Prawda? Dla mnie idealnie pokazuje, czym jest samotność. I to, jak rzeczy przemijają. Razem z Dickiem Popem (autorem zdjęć do filmu) mieliśmy zbiór zdjęć Vivian, którymi się inspirowaliśmy.
Pamiętasz zdjęcie pod koniec filmu, gdzie widać postać graną przez Willema Dafoe obok witryny sklepu z kapeluszami? Odtworzyliśmy to niemal jeden do jednego. Te kapelusze dla mnie symbolizują samotnych ludzi. Tak jest z Willemem.
Jest też zdjęcie, w którym widać sylwetki ludzi odbijające się w kałuży. Taką scenę mamy, gdy widzimy Laurę spieszącą przez Brooklyn. Albo zdjęcie sprzedawcy w kiosku… Wykorzystaliśmy je w stworzeniu sceny z mieszkania Lionela. Vivian była niesamowita. Jej zdjęcia pokazują osierocone miasto i samotnych ludzi.
Vivian też była samotna. Straciła rodzinę, miała ukrytą pasję, ludzie jej nie rozumieli. Sporo ją łączy z Lionelem z twojego filmu.
Jeśli ktoś nie widział filmu dokumentalnego o Vivian, to musi obejrzeć, bo to arcydzieło [„Szukając Vivian Maier” – przyp. red]. Żyła swoją pasją, choć nie zarabiała dzięki temu. Nikt jej nie doceniał. Nikt o nie wiedział, poza nielicznymi ludźmi. Zmarła w zapomnieniu, tym bardziej nikt nie pamiętał o jej zdjęciach. Nagle historia wychodzi na światło dzienne. Aż mam dreszcze! Mój Boże, co za zrządzenie losu. Przecież jej zdjęcia mógł kupić ktoś, kto pomyślałby, że te negatywy to śmieci i absolutnie nigdy nie usłyszelibyśmy o niej! To jak znaleźć dzieła Van Goga w kartonach na strychu.
James Rouse zasłynął jako twórca osiedli, które były dostępne cenowo dla wszystkich Amerykanów, nie tylko tych bogatych. Przez 40 lat prowadził Rouse Company. Odpowiadał m.in. za przebudowę Faneuil Hall Marketplace w Bostonie czy South Street Seaport w Nowym Jorku. W 1995 r. prezydent Bill Clinton odznaczył go Prezydenckim Medalem Wolności. Rok później James zmarł – miał stwardnienie zanikowe boczne.