Facet do wzięcia
Frustracja jest wpisana w życie każdego człowieka – mówi Paweł Wilczak. Aktorem jest Gene Hackman, a ja coś sobie próbuję.
15.12.2006 11:04
Paweł Wilczak może wszystko. Potrafi być bezwzględny ("Ekstradycja"), twardy ("Sfora"), ujmujący ("Na dobre i na złe"), gamoniowaty ("Kasia i Tomek"). Nawet jako ulizany pedant Roman jest "Facetem do wzięcia".
Kiedy spotykamy się, ma na sobie szlafrok. Przylizane włosy, z równym przedziałkiem nadają mu wygląd staroświeckiego pedanta. Niby Paweł Wilczak, ale jak nie on. Okazuje się jednak, że to tylko charakteryzacja do roli Romka w serialu "Faceci do wzięcia". On sam, jeśli wierzyć bulwarowej prasie, został wzięty... pod pantofel aktorki Joanny Brodzik.
Można odnieść wrażenie, że Pan nie lubi dziennikarzy.
A na jakiej podstawie odniosła pani takie wrażenie?
Niechętnie Pan, na przykład, udziela wywiadów.
Bo ja nie czuję takiej potrzeby, żeby się dzielić ze światem tym, czy mam samochód zielony, czerwony, czy kupiłem pekińczyka albo nowy zestaw sztućców. Na Boga, to jakieś szaleństwo. A do dziennikarzy nic nie mam. Najwyżej do zachowań związanych z głupotą i łamaniem prawa, które nie mają nic wspólnego z dziennikarstwem.
Ale czuje Pan deptanie po piętach bulwarowej prasy?
Szkoda życia i naszego czasu na rozmowy o tym. Jeżeli ktoś pani kradnie samochód, to ponosi konsekwencje. Tak samo jest z kradzieżą wizerunku. Na to są odpowiednie paragrafy. I jeżeli ktoś to robi, to musi się liczyć z konsekwencją działań sądowych. Koniec kropka.
Popularność z jednej strony jest uciążliwa. Ale z drugiej strony, jak dzisiaj nie piszą o aktorze, to znaczy, że go nie ma.
Nie sądzę, żeby to tak działało. Najważniejsza jest sama praca. I to, czy ona jest zauważana przez widzów. Pojawianie się w prasie jest już konsekwencją tego. Ale to nie znaczy, że mam pracę dlatego, że o mnie piszą. To byłby jakiś absurd.
Skąd się wzięła histeria związana z idolami aktorami? Te tłumy fanów.
O tłumie to mogą mówić panowie z The Rolling Stones. Ja nic takiego nie obserwuję wokół siebie. I nie chcę obserwować.
Jest Pan aktorem zadowolonym ze swojego miejsca w tym aktorskim szeregu?
Myślę, że chyba nigdy nie będę zadowolony. I mam nadzieję, że tak będzie zawsze. Bo to jest dopiero inspirujące, jeśli człowiek czuje jakiś głód. A jak tego głodu nie ma, to się dostaje ołowicy.
Głód jakich ról Pan teraz czuje? Co się Panu marzy?
Nic mi się nie marzy. Tak jak nigdy mi się nie marzył ani Hamlet, ani inne wielkie dramaty. Mnie się marzą sytuacje, które wydarzają się z dnia na dzień. I jeśli uznam, że one są warte zachodu, to się nad nimi pochylam.
Nie marzy Pan o Hamlecie. Może Pan za mało chce od tego zawodu?
Dlaczego? Jest jeszcze wiele ciekawych wyzwań aktorskich.
Ale teatr chyba Pana nie pociąga.
Moje drogi z teatrem się rozeszły, bo tak mi się ułożyło życie. Ale nie mam nic przeciwko teatrowi. Musiałbym być idiotą, gdybym coś miał przeciwko.
Był taki czas, że kreowano Pana w mediach na macho. Czy mężczyzna dobrze się czuje z takim wizerunkiem?
Trzeba by zapytać kogoś, komu "machowanie" jest potrzebne do życia. Ja się nie zgadzam z tym przyklejaniem mi wizerunku. Raz mówili, że jestem macho, potem, że cwaniaczek. Innym razem, że chłopak z sąsiedztwa, morderca czy dla odmiany policjant. Mnie się wydaje, że jeszcze uda mi się poskakać po tych różnych etykietkach. Więc nie warto się do nich przyzwyczajać. Kiedy się pojawia radość z wykonywania zawodu?
(Śmiech). Myślę, że się rzadziutko pojawia. Ale trzeba się starać, żeby pojawiała się jak najczęściej. Nie chciałbym być jednak takim zadowolonym głupkiem z tego, co robię. Bardzo krytycznie podchodzę do swojej pracy. I mówiąc poważnie – nie uważam siebie za aktora. To nie jest żadna kokieteria. Tylko tak naprawdę uważam. Aktorem jest pan Gene Hackman. A Paweł Wilczak coś sobie czasami próbuje przed kamerą.
Po co od razu Gene Hackman? U nas też jest paru dobrych aktorów.
Ja mówię o sobie. Ja siebie nie nazywam aktorem, a pana Hackmana tak.
A co musiałoby się stać, żeby Pan siebie tak nazwał?
Nie mam pojęcia. Jak będę bliski śmierci, to może wtedy powiem.
Zagrać w Hollywood – o to chodzi?
Zagrać w dobrych projektach. To jest największa radość.
Element frustracji zawodowej pojawia się w Pana życiu?
Frustracja jest wpisana w życie każdego człowieka. Czy ktoś jest strażakiem, dźwigowym czy aktorem, na Boga, to nie ma żadnego znaczenia. Czasem jest słońce, czasem deszcz... jak w piosence z filmu indyjskiego.
O serialu chciałabym porozmawiać. Ktoś powiedział, że Pana Romek z "Facetów do wzięcia" ma coś z Bustera Keatona i Flipa.
To bardzo miłe porównania. Ja bym był chyba skromniejszy w ocenach. Ale staram się, żeby to było najlepiej zagrane. I chyba tyle.
Reżyser Janusz Kondratiuk zdradził, że Pan się trochę buntuje przeciwko temu swojemu Romusiowi. Że taki za bardzo pedantyczny i uładzony.
Z buntu chyba najfajniejsze rzeczy wychodzą. Pod warunkiem, że nikt nikomu nie robi krzywdy. U nas też dochodzi do różnych napięć i utarczek. Ale to nieuniknione.
A nie chciałby Pan być serialowym Wiktorem? (w tej roli występuje Cezary Pazura – red.)
Ale my udajemy jakieś historie. Ten zawód polega na nieustannym udawaniu. Czaruś, który jest w życiu prywatnym taki poukładany i porządnicki, tutaj musi grać niepozbieranego bałaganiarza. A ja odwrotnie. Jestem pedantem w serialu.
Ten serial ma bardzo wysoką oglądalność. Chociaż nie ma jakiejś specjalnej reklamy. Nawet aktorzy się o to specjalnie nie starają. – Ale od reklamy serialu jest dział marketingu Telewizji Polskiej, a nie aktorzy. Co, ja mam biegać z chorągwią po ulicy i zapraszać ludzi przed telewizory?
To nie jest zarzut do Pana.
A ja uważam, że to jest zarzut. To skandal, że się produkuje pewną rzecz i nic się o niej nie mówi. To znaczy, że jest jakiś ukryty cel w tym, żeby nie mówić. Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o pieniądze.
Z Pawłem Wilczakiem rozmawiała Ryszarda Wojciechowska ("Słowo Polskie Gazeta Wrocławska")