Gdzie się podział Robin Hood?
"Robin Hood" Ridleya Scotta jest przede wszystkim filmem zupełnie niepotrzebnym. W czasach, w których wciąż świetnie ogląda się "Księcia Złodziei" z Kevinem Costnerem, a większość prawdziwych fanów wesołej kompanii tęskni za kultowym serialem telewizyjnym, odświeżanie tej postaci nie ma sensu. Jednak hollywoodzcy decydenci stwierdzili, że warto widzom przypomnieć angielskiego łucznika. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że "Robin Hood" jest filmem boleśnie złym.
19.05.2010 14:37
Zaczyna się nienajgorzej. Widząc powracającego z krucjaty Robina i jego króla Ryszarda Lwie Serce, nie sposób nie pomyśleć, iż może to być film co najmniej intrygujący. W pierwszych minutach Scott bardzo umiejętnie demitologizuje bowiem średniowieczny mit. Jego wizja XII wieku jest mroczna i brudna. Lwie Serce jest tu dziwakiem i lekkoduchem, który paraduje pod strzałami wrogów najprawdopodobniej tylko dlatego, że nie ma nic lepszego do roboty. Robin nie jest zaś żadnym bohaterem, a zwykłym cwaniakiem. Owszem, odczuwa czasem wyrzuty sumienia (w tych chwilach opowiada o masakrze Akki), ale kiedy trzeba bez żadnych skrupułów podszywa się pod szlachetnego sir Roberta Loxleya.
Dobre wrażenie pryska, gdy widz przekonuje się, że film poza intrygującym początkiem nie ma wiele do zaoferowania. Ba, szybko przekonuje się, że został najnormalniej w świecie okłamany. Bo film Ridleya Scotta nie jest opowieścią o Robinie Hoodzie, a o jakimś innym człowieku, przez przypadek tylko tak samo zwanym, który w średniowiecznej Anglii krzewił demokracje i prawa człowieka. I o ile prostackie banały o równości i wolności pasowały do efektownego i dynamicznego "Gladiatora", o tyle w męczącym, dłużącym się "Robinie Hoodzie" najzwyczajniej w świecie nudzą. Zwłaszcza, że są to rozważania, które nie wykraczają poza licealne rozumienie demokracji, jako cudownego systemu, w którym wszyscy są piękni, bogaci i jednako szczęśliwi.
Zirytowany widz nie może niestety skupić się na akcji, bo tej, jak na tego rodzaju kino, jest żałośnie mało. Przez większość czasu bohaterowie spiskują, ględzą lub po prostu nic nie robią. A gdy już zaczyna się coś dziać wygląda to gorzej niż w pochodzącym sprzed niemal 20 lat "Księciu Złodziei". Trudno powiedzieć czy Scotta ograniczał budżet, czy zabrakło mu reżyserskiej odwagi, ale nawet rozstrzygająca scena bitewna (rozpoczynająca się od komicznej sceny rewanżu Francuzów za lądowanie w Normandii, wyraźnie zresztą nawiązującej do "Szeregowca Ryana") wygląda jakby nie starczyło pieniędzy na jej realizację. Zamiast epickiej batalii widz ogląda jakieś przepychanki na plażach, a gdzieś w jego umyśle pojawia się pytanie, czy to na pewno film twórcy "Gladiatora".
Drażni też podział na dobrych i złych. Autorzy scenariusza najprawdopodobniej zapomnieli, że na film pójdą też dorośli widzowie i zaserwowali negatywnych bohaterów wprost z filmu Disneya. Dość powiedzieć, że by rozróżnić, kto tu jest po złej stronie, wystarczy rozróżniać angielski od francuskiego - francuscy siepacze, gdy tylko mają zacząć mordować zaczynają mówić w rodzimym języku. Nie lepiej sprawa ma się z granym przez Oscara Isaaca królem Janem - bohaterem tak złym, że brakowało tylko sceny, w której morduje urocze kocięta.
Scott kończy swój film obietnicą drugiej części. Ma w niej w końcu wystąpić prawdziwy Robin - strzelający z łuku, mieszkający w lesie, grabiący bogatych i rozdający biednym. Byłaby to dobra wiadomość, gdyby nie fakt, że trudno spodziewać się dobrej kontynuacji po tak spartaczonym początku.