Gliniarz z... francuskich przedmieść

„Kuj żelazo póki gorące” – ta stara jak świat maksyma wyjątkowo mocno eksploatowana jest w kinie. I nie byłoby w tym nic złego, jeśli produkt, który otrzymamy, będzie na przyzwoitym poziomie. Niestety tego o „Nieobliczalnych” nie da się powiedzieć.

W dzielnicy Bobigny, na przedmieściach Paryża zostają znalezione zwłoki kobiety, która okazuje się żoną ważnego francuskiego polityka. Z początku jedynie policjant Ousmane Diakhité (w tej roli Omar Sy)
, wielki fan „Gliniarza z Beverly Hills” łapie właściwy trop, ale by móc nim podążać musi rozpocząć współpracę z wysublimowanym François Monge (Laurent Lafitte)
z wydziału kryminalnego. Dość szybko okazuje się, że współpraca obu panów nie przebiega idealnie.

Jak więc widać, nagromadzenie wszelkich możliwych klisz i schematów jest w „Nieobliczalnych” dość ogromne. Motyw komedii policyjnej, w której główni bohaterzy są tak od siebie różni jak to tylko możliwe, jest stary jak świat i przerabiany tyle razy, że jest w stanie zainteresować chyba tylko tych, którzy nigdy nie oglądali tego typu filmów. Oczywiście, owe różnice muszą być przejaskrawione, i to w dość dziecinny sposób, no bo inaczej „głupie masy” nie zrozumiałyby dowcipu. Po raz kolejny Francuzi przerabiają problem odrębności społecznych pomiędzy określonymi grupami. Mieliśmy już starcie regionów (w „Jeszcze dalej niż północ), czy chociażby odmiennych klas (w „Nietykalnych”). Teraz przyszedł czas na wielkie miasto kontra przedmieścia. I jak nietrudno się domyślić, pochodzący z miasta François Monge dobrze się ubiera, dba o wygląd i higienę (i to nadmiernie bo jest wręcz pedantem), a Ousmane (zwany czasem Osama, ależ wyrafinowany dowcip, prawda?) Diakhité, który wychował się całe życie na przedmieściach, to
typ, który zna tzw. prawdziwe życie, jest nieokrzesany (prawie dziki) i jada śmieciowe jedzenie w ulicznych budkach. A na koniec i tak wychodzi na to, że prawdziwe „sumienie” oraz dusza Francji znajduje się na jej podmiejskich ulicach, bo miasto to tylko i wyłącznie korupcja i brudne pieniądze oraz pozamykani w swoich willach i drogich mieszkaniach nieczuli ludzie.

To, że „Nieobliczalni” żerują na sukcesie „Nietykalnych” jest tak oczywiste, że nawet polski dystrybutor nie uciekał zbytnio od tego wymyślając rodzimą wersję tytułu. Z jednej strony trudno się dziwić. „Nietykalni” to bodaj największy przebój wszech czasów w historii francuskiej kinematografii. Zarobił bajońskie pieniądze na całym świecie, zgarnął masę nagród i przede wszystkim, przyciągnął do kin ogromne rzesze ludzi, stając się jednym z największych kasowych hitów minionego sezonu. Także w Polsce obejrzały go tłumy ludzi. Nie ma wiec sensu od tego uciekać, tym bardziej, że główną rolę gra Omar Sy, niewątpliwie gwiazda „Nietykalnych” (którzy okazali się dla niego furtką do Hollywood – w przyszłym roku zobaczymy go m.in. w kolejnej części „X-menów” u boku m.in. Michaela Fassbender oraz Jennifer Lawrence).

Jak dobitnie pokazuje plakat, który samoczynnie kojarzy się od razu z „Gliniarzem z Beverly Hills”, „Nieobliczalni” powstali jako swego rodzaju hołd dla sensacyjnych klasyków typu „Zabójcza broń” czy wspomniane wcześniej przygody Axela Foleya (bohater grany przez Omara Sy ma zresztą w swoim telefonie dzwonek z melodią przewodnią z „Gliniarza…” i ubiera się podobnie jak Eddie Murphy w tamtych czasach). Problem w tym, że obraz ten nie spisuje się dobrze ani jako homage dla „akcyjniaków” z lat 80., ani jako nieformalna „kontynuacja” „Nietykalnych” (bo umówmy się, większość ludzi wybierze się na ten film z taką właśnie myślą). Fabularnie jest schematycznie i co za tym idzie, nudno. Dialogi są fatalnie napisane i nie mają nawet połowy finezji jaką posiadały te w „Nietykalnych”. Pomimo usilnych prób twórców i aktorów, w ogóle nie jest śmiesznie, jest za to żenująco nijako. Omar Sy dwoi się i troi próbując powtarzać ograne „motywy”, za które pokochała go widownia w „Nietykalnych”, ale bliżej mu raczej do
autoparodii, no i poza tym, gdy opowiada się jakiś kawał tym samym ludziom po raz drugi, to już nie śmieszy on za bardzo. A dowcip w „Nieobliczalnych” jest niewysokich lotów, sam humor nadzwyczaj często znajduje się na granicy dobrego smaku, zahaczając przy tym o rasizm i seksizm. Być może, by się na tym dobrze bawić, potrzebna jest odpowiednia wrażliwość? W każdym razie, ci widzowie, którzy widzieli już niejedną komedię sensacyjną z gliniarzami w rolach głównych, jak i ci, którzy oczekują powtórki z rozrywki pamiętanej z „Nietykalnych”, nie mają czego szukać na seansie „Nieobliczalnych”.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)