Heil Tarantino!

Tylko on mógł zabić Hitlera. Tylko on mógł stworzyć alternatywną historię II wojny światowej i z przemocy, po raz kolejny, uczynić sztukę. Quentin Tarantino nakręcił arcydzieło, które zmienić może wymiar i znaczenie kina, i które jest hołdem oddanym sztuce filmowej.

W „Bękartach wojny” ewidentnym echem odbija się „Parszywa dwunastka”, mamy też fragment „Sabotażu”, a udający Włocha Brad Pitt, parodiuje Brando z „Ojca chrzestnego”. Są też inne nawiązania filmowe, choćby w postaci plakatów z „Kruka”. Znamienne jest też miejsce, w którym giną filary III Rzeszy. Rzecz, nie bez powodu, dzieje się w kinie. Czy zatem Tarantino wyznacza kino na miejsce, w którym można przeżyć katharsis? A może po prostu chce byśmy wyszli z kontekstów, z przeszłości i dali się ponieść jego zabawie. „Bękarty wojny” to nie tylko apologia filmu, to nie tylko historia miłości Tarantino do filmu, to także obraz, który tworzy nowy język mówienia o wojnie i który rozszerza pole interpretacyjne tematów, wydawałoby się, omówionych już bardzo precyzyjnie.

Bo oto mamy II wojnę światową. Amerykańscy żołnierze pochodzenia żydowskiego organizują się w jednostkę mającą za zadanie zabijać nazistów. Robią to na ogół z uśmiechem na twarzy i kijem baseballowym w dłoni. Tymczasem piorunująco magnetyczny i uwodzicielsko zły Hans Landa zabija na południu Francji rodzinę Shosanne Dreyfus. Ona jedna ocalała i uciekła do Paryża. Tam zajmuje się odziedziczonym po ciotce kinem. Tam też planuje pomścić śmierć rodziny. Okazja trafia jej się doskonała, wszak zakochany w niej bohater niemiecki, o którym nakręcono film „Dumę narodu”, proponuje by to w jej kinie odbyła się premiera. Jako że Friedrich Zoller ustrzelił z wieży parę setek wrogów, premiera jest doniosła i ma zjawić się na niej sam Hitler. Takiej okazji oczywiście nie mogły by przegapić również bękarty.

Tarantino w swoim najnowszym filmie bawi się w wojnę jak szczeniak, który o historii nie wie zbyt wiele. Rozgramia nazistów, zdrajców, Hitlera, a temu ostatniemu momentami nadaje ludzki sznyt (scena gdy Fuhrer w czasie projekcji wychodzi do ochroniarzy, bo ma ochotę na gumę do żucia, jest fenomenalna) Reżyser zabawia widzów w sposób brawurowy. Każdy z nas nosi w sobie bękarta wojny i ma ochotę przyłożyć nazistom. A ten film daje ku temu okazję.

Gdy dodać do tego mistrzowskie dialogi wychodzi genialna zabawa, a także nowy model opowiadania historii. Nie z patosem w roli głównej, ale też nie parodiujący i groteskowy. To kino na granicy absurdu i powagi, na granicy popkultury i alternatywnej sztuki. To Tarantino w najlepszym wydaniu. Taki, który wbija w fotel i z otwartą buzią każe razem z Bradem Bittem wycinać swastyki na czołach nazistów. Nawiasem mówiąc dzięki świetnej roli piękny tyłek Brada ma szanse przestać być jego jedynym atutem.

Dziecięcy urok Tarantino, ortodoksyjna pasja i miłość do filmu sprawiły, że powstało dzieło. Każdym filmem Tarantino zdaje się trawestować słowa Wyspiańskiego i mówić: Kino me widzę ogromne. A ja to kino zdecydowanie kupuję!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)