Agnieszka Holland© Agencja Wyborcza.pl

Holland o granicy: Stworzenie przyzwolenia na zło generuje łatwość w jego czynieniu

Artur Zaborski
5 września 2023

Boję się, że to, co teraz widzimy na granicy, co jest okrutnym zachowaniem i przejawem łamania międzynarodowych praw i Konstytucji, stanowi dopiero preludium do jeszcze straszniejszego okrucieństwa, na które zdecyduje się Europa - mówi Wirtualnej Polsce Agnieszka Holland.

Od redakcji: Film "Zielona granica" Agnieszki Holland zdobył Nagrodę Specjalną Jury na 80. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Rozmowę z reżyserką przeprowadzaliśmy przed jego pokazem.

***

"Antypolski", "sprawi, że PiS "znów wygra wybory" - grzmią internauci. "To jest element wojny z polskim państwem" - twierdzi posłanka Joanna Lichocka. "Agnieszka Holland wpisuje się w rosyjską propagandę, nawiązując do tradycji najgorszych propagandowych filmów, w których lubowała się zwłaszcza III Rzesza" - dodaje Zbigniew Ziobro.

Głosów oburzonych powstaniem "Zielonej granicy", filmu opowiadającego o tym, co dzieje się na polsko-białoruskim pograniczu, nie brakuje. Tylko że to głosy ludzi, którzy nowej produkcji Agnieszki Holland najpewniej jeszcze nie widzieli.

Reżyserka opowiada, że scenariusz powstał w oparciu o rozmowy tak z uchodźcami, jak i z pracownikami Straży Granicznej.

Jedną z uchodźczyń, z którą Holland rozmawiała, jest nauczycielka angielskiego. Uciekła z Afganistanu, w którym rządy przejęli Talibowie. W nowej afgańskiej rzeczywistości dla takich jak ona nie ma już miejsca. Promowała przecież język wroga, za co najpewniej odebrano by jej życie.

Kobieta wsiadła w samolot do Mińska. Stamtąd już tylko krok do leżącej w granicach Unii Europejskiej Polski, bezpiecznej i gościnnej, respektującej zachodnie wartości i międzynarodowe prawo.

Tylko że jej koszmar dopiero się zaczął, kiedy na polsko-białoruskiej granicy stała się niechcianym gościem. Jej wołanie po angielsku, że szuka azylu, spotkało się jedynie z lekceważeniem i obśmianiem. Kilkakrotnie została przepchnięta pomiędzy krajami. Świadkowała też temu, jak pogranicznicy z obydwu stron traktują innych bliskowschodnich uchodźców, doświadczyła też ich śmierci.

Między innymi jej historię mamy zobaczyć w "Zielonej granicy", która walczy w konkursie głównym Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji.

Holland zapowiada, że nakręciła portret aktywistów, którzy bezinteresownie, w odruchu serca zaczęli pomagać ludziom w potrzebie, świadomi konsekwencji, jakie mogą ich za to spotkać.

Artur Zaborski: W "Zielonej granicy" pokazuje pani aktywistów ratujących uchodźców na granicy polsko-białoruskiej jako zwykłych ludzi, którzy zderzają się ze złem, a reagują na nie dobrem. Pani bohaterowie pomagają właściwie odruchowo, nie próbują zbić na tym ani kapitału politycznego, ani majątku. Kieruje nimi jakiś imperatyw?

Agnieszka Holland: Uważam, że ludzkość jest zdolna do każdego zła. W każdym społeczeństwie tkwi zarówno potencjał dobra, jak i potencjał zła, a autorytety, takie jak władza i Kościół, mogą je rozwijać lub dusić. Ale wierzę też, że dwóch lub trzech sprawiedliwych może uratować Sodomę.

Sodoma to w pani filmie Podlasie? Zawsze kojarzyło mi się z piękną przyrodą i sielanką, a w krótkim czasie zamieniło się w cmentarzysko. Nie chciałbym już tam pojechać na wakacje.

To jednak krzywdzące dla mieszkańców Podlasia! Oni nas potrzebują. Mam znajomych, którzy nie są już w stanie odpoczywać nad Morzem Śródziemnym, bo mają świadomość, że skrywa ono cmentarz. Znaczenia, które nadajemy poszczególnym miejscom, potrafią bardzo się zmieniać. Moja znajoma pływała kiedyś w Grecji i otarła się nie o rękę nieboszczyka, lecz o czyjś paszport.

Żyjemy w świecie, w którym właściwie nie możemy czuć się bezpiecznie. I to nie tylko dlatego, że czekają na nas złe siły w postaci putinowskiej Rosji i innych reżimów, ale również dlatego, że politycy nie potrafią sobie radzić z prawdziwymi wyzwaniami i zagrożeniami.

Wszystko jest podszyte strachem i kłamstwem. To bardzo trudne czasy, w których potrzeba nam wiele mądrości, ale niestety rządzi nami głupota i kłamstwo. Ludzie, którzy podejmują dramatyczne decyzje powinni brać za nie odpowiedzialność.

Ostatnio często zastanawiam się, jak to możliwe, że żyję w kraju, który potrafi zjednoczyć się od Pomorza do Tatr w obliczu wojny w Ukrainie, a w momencie, kiedy na granicy z Białorusią rozgrywają się ludzkie tragedie, reaguje łamaniem praw człowieka, przemocą i dehumanizacją.

Stworzenie pewnej atmosfery i przyzwolenia na zło generuje łatwość w jego czynieniu.

Rozważając sytuację na białoruskiej granicy, musimy wziąć pod uwagę wiele czynników. Stworzyli ją Łukaszenka i Putin, ale i nasze polskie władze postanowiły ją wykorzystać. Najpierw poprzez odpowiednią narrację nakręcono poczucie zagrożenia, zdehumanizowano uchodźców, a potem użyto jej w celach politycznych, budując mur i robiąc z siebie obrońców narodu. Wykorzystano różne głębokie lęki, tkwiące w ludziach.

Jakie?

Strach przed obcością, zagrożeniem, utratą swojego świata, terroryzmem, odmiennością religijną. Zazwyczaj to nie wystarcza, dlatego niektóre reżimy i populistyczne władze sięgają po jeszcze bardziej brutalne środki, żeby zdehumanizować ofiary. Kiedy uwierzymy, że to nie są ludzie, lecz żywe pociski, jest nam łatwiej nie identyfikować się z nimi.

Stanisław Żaryn, pełnomocnik rządu ds. bezpieczeństwa przestrzeni informacyjnej RP, który jeszcze pani filmu nie widział, już "wie", o czym on jest. "Będzie kolejną próbą zakłamania prawdy o operacji hybrydowej przeciwko Polsce oraz atakiem na władze RP" - napisał na Twitterze.

Władze, mówiąc o hybrydowej wojnie toczonej przeciwko nam przez Łukaszenkę i Putina, nie kłamią. Owszem, jest to hybrydowa wojna. Tyle tylko, że w mojej opinii jej elementem jest zmuszanie i przekonywanie nas do tego, abyśmy wszystkie wartości europejskie, których rzekomo bronimy, uznali za nieistotne i się skompromitowali.

Tylko czy do skompromitowania wartości europejskich potrzebny jest w ogóle PiS, Łukaszenka czy Putin, skoro Unia Europejska kompromituje się sama? Kryzys trwa nie tylko na polsko-białoruskiej granicy. U wybrzeży Lampedusy i na całym Morzu Śródziemnym toną imigranci z Afryki. Nie tak dawno na granicy Grecji i Macedonii w nieludzkich warunkach koczowali uchodźcy z Syrii.

Okazuje się, że gotowość do obrony tych wartości jest w ludziach bardzo krucha, ale to właściwie nic nowego. Najbardziej drastycznym przykładem były II wojna światowa i Holokaust. Wydawało nam się, że to była szczepionka, że Europa się zjednoczyła, żeby uniemożliwić w przyszłości odrodzenie wszelkich tego typu rasistowskich nacjonalizmów.

Przez kilkadziesiąt lat tak było, ale w końcu rzeczona szczepionka straciła ważność, tak jak wszystkie inne lekarstwa. I niestety pytanie brzmi: czy nie potrzebujemy kolejnej, żeby zrobić krok naprzód?

Ma pan rację, że problem jest globalny. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się na Morzu Śródziemnym czy w Tunezji, w której europejskie władze "przekonują" miejscowego dyktatora, żeby zatrzymywał uchodźców z Afryki Subsaharyjskiej. Albo na to, co dzieje się przy granicy jemeńsko-saudyjskiej, gdzie uchodźcy z Etiopii są masowo mordowani przez saudyjskich strażników granicznych.

Dla Polaków to przez lata był problem innych, dalekich krajów. Teraz jest nasz.

Weszliśmy w spiralę okrucieństwa, a ludzie, wobec których je stosujemy, są wyjątkowo zdeterminowani, bo uciekają od życia w niemożliwych warunkach. Wiedzą, że mogą zginąć w drodze i wolą to niż wegetację lub śmierć z rąk ISIS, siepaczy czy żołdaków w trakcie wojny domowej.

Podczas kryzysu migracyjnego 2015 roku Unia też zadbała o to, żeby Turcja zatrzymała u siebie część uchodźców wojennych z Syrii.

I Europa zapłaciła za to cenę, zarówno finansową, jak i polityczną. Tych sytuacji nie można jednak porównywać. W pierwszym okresie wojny domowej w Syrii tureckie społeczeństwo przyjmowało uchodźców niemal z takim samym zaangażowaniem i solidarnością jak my Ukraińców. Chociaż na tamtejszej granicy zbudowano obozy, w których nie chciałoby żyć żadne z nas, to jednak poza obozami parę milionów uchodźców z Syrii wiedzie w Turcji normalne życie.

Dzieci z mojego filmu są rodzeństwem, członkami syryjskiej rodziny, która 5 lub 6 lat temu wyemigrowała do Turcji. Przechodząc przez zieloną granicę, została poddana sześciokrotnym push-backom.

Ale dzisiaj dzieci tam mieszkają, żyją, a ich rodzice zarabiają i mają obywatelstwo tureckie. Nie porównywałabym Turcji do Tunezji, choć oczywiście mechanizm jest ten sam. Nie wyciągnięto bowiem wniosków z zachowań tureckiego prezydenta Recepa Tayipa Erdoğana, który powinien zostać ukarany.

Polscy żołnierze rozciągają zasieki z drutu kolczastego. Strefa przygraniczna, okolice Krynek. wrzesień 2021 roku
Polscy żołnierze rozciągają zasieki z drutu kolczastego. Strefa przygraniczna, okolice Krynek. wrzesień 2021 roku© Getty Images

Erdoğan próbuje zbić na sytuacji polityczny kapitał. Szantażuje Europę, że jak nie da mu więcej pieniędzy, to pozwoli tej milionowej rzeszy szturmować granice UE. W minionym sezonie na festiwalach filmowych dużo mówiło się o libańskim filmie "Dirty, Difficult, Dangerous". Twórcy pokazują w nim, w jaki sposób Libańczycy, którzy również przyjęli wielu syryjskich uchodźców, reagują na nich obecnie. Ludzie, którzy uciekli przed wojną, żyją tam teraz na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Bo społeczeństwo, które w momencie wybuchu wojny ochoczo deklarowało im pomoc, z biegiem czasu zaczęło się od nich zupełnie odwracać.

To normalne, bo odruch serca to jedna rzecz, a integracja, szczególnie w biednych krajach takich jak Liban, to zupełnie inna sprawa.

Katastrofa ekonomiczna Libanu po wybuchu dwa lata temu w Bejrucie - który spowodował ogromne zniszczenia - i w miarę stabilna gospodarka Polski są oczywiście nieporównywalne. Ale postawy niechęci wobec Ukraińców u nas mają podobne podłoże, co u Libańczyków: wywodzą się właśnie z obaw ekonomicznych najuboższej części Polaków, którzy boją się, że Ukraińcy zabiorą im pracę i zasiłki socjalne.

Właściwie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw u nas. I tak proces ten postępuje wolniej, niż niektórzy się tego obawiali. To żmudna, wieloletnia praca, polegająca na zaszywaniu pewnych ran. Tym bardziej że uchodźcy wojenni nie są wyluzowanymi ludźmi.

"Wyluzowanymi"?

Przecież to osoby, które straciły wszystko – poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, domy, przyszłość - i które prawdopodobnie odczuwają silny stres pourazowy. Nie zawsze mają narzędzia, żeby bezproblemowo rozpocząć nowe życie.

Oczywiście znamy historie sukcesów uchodźców we wszystkich krajach. Ale jest też bardzo wielu takich, którzy sobie nie radzą i widać to także wśród Ukraińców w Polsce. Nie umieją oni odnaleźć się w nowym świecie, nawet jeśli ten im pomaga.

A jeśli im nie pomaga, to znajdują się w sytuacji bezradności, która z czasem staje się tzw. wyuczoną bezradnością. W konsekwencji pojawiają się używki i przestępstwa.

Czy polskie władze radzą sobie z integracją uchodźców obecnych w kraju?

W przypadku Ukraińców najbardziej martwi mnie to, że tak ogromna część młodzieży jest praktycznie wyjęta z obowiązku szkolnego. Rośnie pokolenie – przynajmniej kilkudziesięciu, a może i kilkuset tysięcy ludzi, którzy będą skazani na podrzędność i brak integracji z rozwiniętym społeczeństwem.

W tym przypadku ogromną rolę odgrywa państwo. Niestety miejsca, do których trafiają uchodźcy na Bliskim Wschodzie, to w zdecydowanej większości państwa upadłe. Dlatego nie są one w stanie im pomóc.

Z kolei nasze państwo nie wykazuje zainteresowania świadomą polityką migracyjną i integracyjną. Boję się, że zapłacimy za to bardzo wysoką cenę.

W dyskusji na ten temat powraca argument: "po co im pomagać, skoro oni i tak traktują nas tranzytowo, bo ich celem są Niemcy i inne zamożne kraje Zachodu".

Spora część Ukraińców faktycznie wyjechała. Do Polski dostały się trzy miliony uchodźców, z których duża część wróciła do ojczyzny, a przynajmniej jedna trzecia tych osób, jeśli nie więcej, wyruszyła w dalszą drogę. Ale dla tego niecałego miliona uchodźców, którzy pozostali, Polska to atrakcyjny kraj.

Przede wszystkim znajduje się bardzo blisko Ukrainy. Część uchodźców wojennych chce oczywiście osiedlić się w innym miejscu, w spokojniejszym świecie. Ale są też tacy, którzy marzą o powrocie i żyją na walizkach, czekając na koniec wojny. Kiedy po kilku miesiącach wojny sytuacja się "znormalizowała", zaczęli jeździć tam i z powrotem.

W miejscach, w których nie toczą się akurat działania wojenne można w miarę normalnie żyć – pod warunkiem, że przyzwyczaimy się do nalotów. Poza tym w Polsce Ukraińcom łatwo jest się porozumieć, mamy też tutaj dużą diasporę.

Kiedy uchodźcy spotkali się u nas z tak serdecznym przyjęciem, resentymenty i lęki pękły, bo zobaczyli autentyczną solidarność i wielkie poświęcenie w niesieniu pomocy. Mamy spory kapitał. Ale w momencie, kiedy nikt nie zarządza nim w prawidłowy sposób, zaczyna się on rozmywać. Wielka szkoda.

Dlaczego?

Ponieważ niezależnie od wszystkiego Polacy, świadomie lub nie, nie chcą się reprodukować ani mieć dzieci. Jednocześnie umieralność w naszym kraju wzrasta. W ostatnich latach długość życia zaczęła się skracać. Oznacza to, że z pewnością będziemy potrzebowali rzeszy młodych obywateli, którzy zastąpią nie tylko zmarłych, ale także tych, którzy się nie narodzili.

Zdaje się, że rząd zaczyna na to reagować. Pozwala sprowadzać obywateli z innych krajów, czego przykładem jest słynna płocka inwestycja Orlenu, zatrudniająca pracowników z Azji. Z jednej strony robimy biznesy, z drugiej zamykamy granice na Podlasiu. Hipokryzja?

Z jednej strony hipokryzja, z drugiej - zupełna głupota. Nie mam nic przeciwko zapraszaniu pracowników z różnych stron świata. Pytanie brzmi: w jaki sposób się to odbywa i jakie możliwości daje się tym ludziom?

Jeżeli przyjeżdżają na kilka lat, to jest raczej oczywiste, że chcą przyjechać z rodzinami, bo niby dlaczego mieliby zostać rozdzieleni? A skoro przyjadą z rodzinami, zapewne spora część będzie chciała w danym miejscu pozostać. Czy podejmuje się działania wspierające integrację, naukę języka, czy raczej tworzy się obozy pracownicze rodem z podziemi północnej Polski, gdzie w celach biznesowych przyjechały osoby z Korei Północnej, ostatecznie zamieszkując w warunkach przywodzących na myśl powieści Dickensa i nie wychodząc z piwnic?

W drugim pokoleniu takie potraktowanie ich rodziców musiało urodzić pokłady agresji i resentyment.

Nie uczymy się na błędach Niemiec, gdzie dzieci niezintegrowanych gastarbeiterów zamiast dziękować, krytykowały Niemców.

Niemiecki system nie jest najgorszy. Gorzej to przeprowadzono we Francji. Sami hodujemy jajo węża, z którego wykluje się coś niedobrego. Zachowując się inaczej, moglibyśmy tego uniknąć.

Niedawno przeprowadziłam rozmowę na temat aktywistów i głośno wypowiedziałam to, o czym od dawna intuicyjnie myślałam: aktywiści nie tylko ratują nasze człowieczeństwo dla nas samych, oni ratują nasze człowieczeństwo w oczach uchodźców.

Gdyby uciekający przed wojną ludzie nie spotkali ich na swojej drodze, nie doświadczyli tej pomocy i serdeczności, to być może ich wizja byłaby całkowicie nihilistyczna i pełna rozpaczy. Nie można byłoby na tym niczego budować.

Kryzys na granicy zastanawia mnie także dlatego, że wydawało mi się, że w trzeciej dekadzie XXI wieku świat jest już tak bardzo ujednolicony i zintegrowany, że widok człowieka o innym kolorze skóry nikogo nie powinien dziwić. Polacy masowo wyjeżdżają przecież na wakacje do Egiptu i Turcji, do miejsc różniących się kulturowo, gdzie mieszkają odmienni wizualnie ludzie. A mimo to nadal boimy się uchodźców przy granicy z Białorusią i utożsamiamy ich z najgorszymi intencjami.

Boimy się inności i nie jesteśmy jej ciekawi. Często jeżdżąc do Egiptu, decydujemy się na all inclusive. W hotelach szukamy Polaków oraz schabowego i innego tradycyjnego polskiego jedzenia. Wtedy nasz kontakt z innością jest bardzo ograniczony.

Teraz zaczyna się to zmieniać, tyle że to zawsze jest dramatyczna zmiana. Fajnie jest uruchomić w sobie życzliwość i poczciwą dobroć na kilka tygodni, ale nieustanna konfrontacja z kimś, kto ma inne preferencje, wymagania, wrażliwość czy kuchnię, nie jest wcale taka prosta.

To wszystko wymaga wielkiego wysiłku, przynajmniej od większości ludzi. Ćwiczymy to od bardzo niedawna, więc trudno nam się dziwić.

Do tego dochodzi trauma przegranej wielokulturowości, którą Polska charakteryzowała się jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym i wcześniej. To, co spotkało Żydów na ziemiach polskich, stanowi nieprzepracowaną winę, którą zatyka się kłamstwem i nieprawdziwą mitologią.

Przy okazji Podlasia widzimy, jak żywa jest wciąż ta trauma, podobnie jak nieprzepracowana wina. Przypomina mi to film zmarłego Marcina Wrony "Demon", gdzie w trakcie wesela wychodzą zjawy – nagle okazuje się, że te zjawy są wśród nas. Mają inną narodowość, ale te same przerażone i głodne oczy, które mieli uciekinierzy z Sobiboru.

Groby trzech migrantów, którzy zginęli na pograniczu oraz nienarodzonego dziecka, które zmarło w wyniku poronienia. Bohoniki, cmentarz muzułmański, styczeń 2022 roku
Groby trzech migrantów, którzy zginęli na pograniczu oraz nienarodzonego dziecka, które zmarło w wyniku poronienia. Bohoniki, cmentarz muzułmański, styczeń 2022 roku© Getty Images | Omar Marques

Jak pani zdaniem historia rozliczy to, co teraz się dzieje?

Historia z reguły średnio rozlicza takie zdarzenia. To zależy od nas, ale mam nadzieję, że rozliczone zostaną przynajmniej niektóre przypadki brutalnego łamania prawa, które doprowadziły do czyjegoś cierpienia lub śmierci.

Niektóre są udokumentowane, więc nie będzie trudno stwierdzić, kto jest za nie bezpośrednio odpowiedzialny. Mam nadzieję, że uwzględnimy odpowiedzialność polityczną, ale nie mogę mieć co do tego pewności. Przy czym nie mówię oczywiście, że rzeczywistość jest czarno-biała, a wszystkie te rozwiązania są łatwe, bo tak nie jest.

Coraz częściej słychać opowieści aktywistów, którzy mówią o kosztach, jakie ponieśli, udzielając pomocy. Słyszałem nawet, że mają PTSD, zespół stresu pourazowego. Zastanawiam się, jaki koszt emocjonalny poniosła pani, robiąc swój film?

Tworzenie filmu jest w pewnym sensie ucieczką od bezpośredniej rozpaczy. Bo jest ono sprawcze. Czujemy, że coś robimy. Trzeba zachować zimną krew i starać się zbalansować opowiadanie tak, żeby nie był to wyłącznie krzyk, żeby było sprawiedliwe.

Tkwię w takich tematach od bardzo dawna. Zrobiłam trzy filmy, które dotykały Holokaustu, więc zbrodnie przeciwko ludzkości są dla mnie znanym polem. Oczywiście podczas pracy nad poprzednimi produkcjami mój gniew był bardziej abstrakcyjny, natomiast w tym przypadku emocje były skierowane przeciwko określonym decyzjom, metodom i formacjom politycznym.

Ale mnie na pewno jest łatwiej, nie porównuję się z aktywistami. Nie mówię, że moja praca to bułka z masłem, że nie kosztuje nic ani mnie, ani moich współpracowników. Jednak to, co robią aktywiści, jest niezwykle trudne – a jeszcze trudniej jest przestać to robić.

Tymczasem w pewnym momencie trzeba przestać, żeby się ratować. To bardzo dramatyczne sytuacje, które po pewnym czasie widać jeszcze wyraźniej. Akcja naszego filmu jest osadzona na samym początku wydarzeń na granicy, dlatego ten element jest tam prawie nieobecny, jednak dzisiaj już opowiedziałabym o aktywistach inaczej.

Jak?

Zwróciłabym uwagę na to, że część z nich to ludzie bardzo poharatani przez sytuację. Z drugiej strony jeden z nich, który spotyka się z dużym hejtem, powiedział mi, że właściwie krytyka nie jest w stanie go ruszyć, bo ludzie nigdy nie zrozumieją tego niebywałego szczęścia, które odczuwa się, kiedy uda nam się uratować czyjeś życie.

Może to taki kompleks chirurga wykonującego przeszczep serca, tyle tylko że nie odbywa się to w blasku fleszy, lecz wręcz przeciwnie – w ukryciu, przy zgaszonych latarkach, żeby nikt ich nie zauważył.

To bardzo intymne doświadczenie wielkoduszności, a jednocześnie lęku i satysfakcji. To, co oni przeżywają, jest czymś bardzo wyjątkowym.

A jak na ten temat patrzą strażnicy graniczni? Rozmawiała pani z nimi?

Odbyliśmy kilka rozmów ze strażnikami - obecnymi lub byłymi. To było bardzo trudne, bo oczywiście takie działanie jest dla nich ryzykowne. Niektórzy z różnych powodów po prostu nie chcą rozmawiać.

Tak się złożyło, że większość scen do tego wątku napisaliśmy jeszcze zanim te rozmowy się odbyły. Potem byliśmy mile zaskoczeni, a właściwie wręcz dumni, ponieważ okazało się, że trafiliśmy w sedno. To, co nam opowiedziano, bardzo zgadzało się z naszą intuicją fabularną.

Oczywiście ci, którzy są najbardziej zażarci, nigdy nie będą chcieli się spotkać. Rozmawiają ci, którzy mają wątpliwości lub zrezygnowali ze służby, przechodząc na najwcześniejszą możliwą emeryturę. W pewnym momencie zaistniała tam duża fala takich odejść.

Czyli Straż Graniczna nie mówi jednym głosem w sprawie kryzysu na granicy?

Opowiadała mi o tym pewna wspaniała miejscowa aktywistka, która jest bardzo szanowaną osobą na Podlasiu, a jednocześnie dobrze zna strażników – jej mąż kiedyś nim był, a komendant chodził z nią do szkoły.

Prowadzi otwarty dom, więc ten komendant przychodzi do niej na kawę. Czasami udaje jej się go urobić, komuś z uchodźców pomóc, czegoś się dowiedzieć. Opowiadała mi, jak wyglądało to kiedyś, a jak wygląda teraz.

Co się zmieniło?

Początkowo służba na granicy była stosunkowo łatwa. Powiedziałabym wręcz, że luksusowa, ponieważ Białorusini bardzo dobrze pilnowali swojej granicy. Nie chcieli, żeby ich obywatele uciekali. Pojawiało się trochę przemytu, czasami przez zabezpieczenia przedarł się jakiś Czeczen, ale ludzie żyli tam raczej spokojnie. Aż nagle nastąpiło pandemonium.

Z dnia na dzień okazało się, że wymaga się od nich takich, a nie innych działań. Czuli, że łamią rozkaz, kiedy podawali dziecku butelkę wody. Większość strażników tego nie lubiła, szczególnie ci starsi, przyzwyczajeni do zupełnie innego traktowania i pozycji.

Ci, którzy mogli przejść na emeryturę, zrobili to. Podobno najgorsi są ci najmłodsi. Bardzo często nie pochodzą z tamtych rejonów, to ludzie z innych części Polski. Przybyli tam z poczuciem misji "wyeliminowania terrorystów, ciapatych, kozojebców". Traktują ich tak, żeby nigdy więcej się tam nie pokazali i taka jest ich motywacja.

Czy postrzegają siebie jako bohaterów, którzy w imię idei chronią naród i teren? Czy tłumaczą tym odpalanie swoich najgorszych instynktów? Czy pozbywają się w ten sposób skrupułów w stosunku do innych ludzi?

Niestety tak. Wiedziałam, że tak będzie, po tym, jak w 2015 roku Kaczyński oparł swoją taktykę wyborczą na nastawianiu społeczeństwa przeciwko uchodźcom syryjskim. Słynne były jego wypowiedzi o rzekomo przenoszonych drobnoustrojach i pasożytach. Takie metody muszą prowadzić do omawianych przez nas działań.

Boję się natomiast tego, że to, co teraz widzimy, co jest okrutnym zachowaniem i przejawem łamania międzynarodowych praw i Konstytucji, stanowi dopiero preludium do jeszcze straszniejszego okrucieństwa, na które zdecyduje się Europa.

Jakie okrucieństwo ma pani na myśli?

Boję się, że zamiast wypychać uchodźców, wywozić, przepłacać dyktatorów, by trzymali ich u siebie, w obozach lub nie – zaczniemy ich po prostu zabijać, by nie przekroczyli naszych granic.

Widzi pani przyszłość w czarnych barwach?

Boję się, że jeśli dalej będziemy chować głowę w piasek i przyklejać plastry na otwarte rany, to właśnie tak się to skończy.

Rozmawiał Artur Zaborski dla Wirtualnej Polski