I komediowo, i romantycznie
Często tak się jakoś zdarza, że komedie romantyczne nie są ani śmieszne, ani też w ogóle z romantyzmem niewiele mają wspólnego. Niektórzy twórcy myślą chyba, że wystarczy skonstruować prostą fabułę – on kocha ją, ona kocha innego, a na końcu i tak kochają się nawzajem – i mamy już gotowe „dzieło” – im prościej, tym lepiej. W ten sposób hurtowo powstają komedio-romantyczno-podobne twory, rażące tanim sentymentalizmem i pseudo – melodramatyzmem. Wystarczy bohaterów „spiknąć” ze sobą, wpakować do łóżka, potem pokłócić, a na samym końcu pogodzić. I przepis na udaną komedię romantyczną gotowy. Nie ma się co dziwić, że gatunek ten jest niemalże znienawidzony przez kinomanów i raczej nierozpieszczany przez krytyków. Ale mimo swej nieporadności te „filmy” jakoś zarabiają na swoich twórców, a nawet dobrze sobie radzą na srebrnym ekranie.
Oczywiście zawsze są jakieś wyjątki, a w tym przypadku istnieje ich cała masa. Mowa tu o wielu naprawdę ciekawych, zabawnych i sympatycznych filmach, które są naprawdę udanymi projektami. Wspomnieć można choćby o kultowych produkcjach Nory Ephron z Meg Ryan („Kiedy Harry poznał Sally”, „Bezsenność w Seattle”), kilku wcześniejszych filmach Drew Barrymore („50 pierwszych randek”, „Prosto w serce”), a także takich kinowych przebojach jak „Nothing Hill” (z rewelacyjnym drugoplanowym Rhysem Ifansem jako Spikem) i „To właśnie miłość”. No i nie można nie wspomnieć o perypetiach miłosnych jednej z najsympatyczniejszych bohaterek kina – Bridget Jones (którą nienawidzi chyba jedynie odtwórczyni jej roli – Rene Zellweger). Przykładów na pewno znajdzie się więcej, każdy na przecież swoje ulubione sercowe komedie.
Do tego nurtu całkiem wydarzonych produkcji można bez kozery zaliczyć i „Stosunki międzymiastowe”. Film Nanette Burstein jest po prostu komediowy i romantyczny. Oglądając go na przemian można śmiać się i wzruszać, a więc mamy to, co tygrysy lubią najbardziej. „Stosunki” mają pogodną, ujmującą (ale nie łzawą), niepozbawioną pewnej dozy pikanterii i seksapilu fabułę. Jest to bowiem niekiedy ciepła, tkliwa, a czasem jednak ostra, bezpruderyjna komedia. Do tego twórczyni nie bała się pewnych rzeczy ukazać wprost: rozterki bohaterów dotyczą spraw sercowych, jak też i tych bardziej fizycznych, dzięki czemu tytuł filmu może czasem wybrzmieć dwuznacznie.
„Stosunki międzymiastowe” opowiadają bardzo życiową, przesyconą współczesnością historię miłosną. Daleko im do ckliwego romansu, ale za to ukazują prawdziwie romantyczne uniesienia i bezsprzecznie głębokie uczucia, a to, przykro stwierdzić, rzadko się udaje. Nanette Burstein przedstawia z pewnych dystansem, ale i wnikliwą obserwacją (jak na twórczynię cenionych filmów dokumentalnych przystało) opowieść o związku kobiety i pewnego. Erin (przesympatyczna Drew Barrymore) i Garret (Justin Long) tworzą dosyć nietypową parę. Poznali się przypadkiem i nawiązali romans, który z biegiem czasu przerodził się w coś więcej. I na tym kończy się jakikolwiek schematyzm, a cała historia jest naprawdę oryginalna, tchnie pewną świeżością. Bohaterom przychodzi się rozstać – Erin po nieudanym stażu w gazecie musi wracać do domu na drugie wybrzeże Stanów Zjednoczonych (a kto widział mapę USA, ten wie, jak to daleko), a jej chłopakowi ani w głowie rzucenie pracy i przeprowadzka. Jednak dobrze im było razem, nie chcą zatem kończyć
tej znajomości. Postanawiają kontynuować swój związek na odległość, a więc właśnie nawiązują „stosunki międzymiastowe”. Składają się na to telefony o każdej porze dnia i nocy, wideo-rozmowy przez Internet i wprost niewyobrażalna ilość smsów. Nie zniechęca ich nawet różnica czasów między jednym a drugim końcem kraju (która wynosi 3 godziny). Mimo rozstania Erin i Garret są wciąż razem, z tym, że daleko od siebie. Ich związek, który początkowo był namiętnym romansem i dobrą zabawą, przeradza się w głęboką więź. Rozłąka ukazuje im, że wprost żyć bez siebie nie potrafią („a ze sobą być nie mogą”, jak mówi stara piosenka). Spotykać się mogą jedynie raz na jakiś czas, nawet Święta obchodzą przed ekranami komputerów, oddzieleni setkami kilometrów światłowodowych kabli. Ciężko im z tym, tęsknią stale do siebie, ale nie chcą i nie mogą z siebie tak po prostu zrezygnować.
Taki stan rzeczy nie może oczywiście trwać długo. Perypetie bohaterów doprowadzają do coraz dramatyczniejszej sytuacji. No i w końcu będą musieli wybierać między swoimi karierami, a byciem razem. Ich związek będzie wystawiony na trudniejszą do przełamania przeszkodę niż tylko dzieląca ich odległość (z którą jakoś sobie przecież radzili). Nie zdradzę zakończenia, powiem jedynie, że (co mnie bardzo urzekło w tej historii) Erin i Garret odkryją, jak wiele sobie nawzajem zawdzięczają i jak bardzo zmienili samych siebie i swoje życie. I co z tego wszystkiego wyniknie?
„Stosunki międzynarodowe” w idealnych proporcjach łączą elementy komedii i melodramatu. Ukazują skomplikowane relacje między zakochanymi, ich niepokoje, ale też uniesienia i radości. Wszystko to w odpowiednio pogodnej, żartobliwej, a gdy trzeba – to i trochę poważniejszej formie. Oczywiście przeważa lekka narracja – bo to w końcu bardzo zabawny film. Mamy tu bogactwo niewybrednego humoru, jak również wiele seksualnych żartów i podtekstów, a także szczyptę ironii. No i kilku karykaturalnych, prześmiesznych bohaterów – siostrę Erin, paranoiczną Corinne (Christina Applegate w dobrej formie) i jej męża-pantoflarza Philla (Jim Gaffigan) oraz stukniętych, ach lojalnych kumpli Garreta – Dana i Boxa (Charlie Day Jason Sudeikis), uwielbiających wtrącać się do życia innych. W powodzi gagów wyłowić można także istne perełki – wplecione w akcję ciepłe refleksje o miłości i życiu, którymi dzielą się zakochani bohaterowie.
Film idealnie nadaje się do oglądania we dwoje (preferowana ciemna sala kinowa, lub sam na sam przed ekranem). Oferuje znakomitą rozrywkę, masę śmiechu, ale także i chwile zadumy nad miłością i związkiem dwojga bliskich sobie ludzi.