Jesienna sonata (Höstsonaten)
Czy można znudzić się oglądając tylko wyśmienite filmy? Jeśli ktoś uważa że tak, a widział niedawno wprowadzone odrestaurowane obrazy Ingmara Bergmana, nie powinien iść do kina na "Jesienną sonatę", która jest kolejnym arcydziełem wielkiego mistrza X Muzy.
01.06.2007 20:33
Skandynawski guru filmowców dał się poznać jako doskonały obserwator patologicznych stosunków międzyludzkich. Nakręcona w 1978 roku "Jesienna sonata" jest wysmakowanym wizualnie wykładem na temat egoizmu, w którym pierwsze skrzypce dzierży Ingrid Bergman. Aktorka po 40 latach emigracji wróciła do ojczyzny i doprowadziła do długo oczekiwanego - zarówno przez krytyków, jak i widzów - spotkania z wymagającym reżyserem. Zdobywszy sławę grając eteryczne heroiny, tym razem występuje w roli despotycznej, wyniosłej i odnoszącej sukcesy pianistki, a także matki. Przypominając sobie o tej ostatniej powinności względem dwóch córek: nieśmiałej i stłamszonej Evy oraz upośledzonej Heleny, przyjeżdża do nich w odwiedziny. Zamiast ciepłej atmosfery, zastaje rozjątrzone rany i wiele bolących kwestii, które muszą zostać raz na zawsze wyjaśnione.
Miejscem starcia matki i córki jest przede wszystkim dom - symbol ciepła i bezpieczeństwa. Kamera rzadko wychodzi w plener. Na zdjęciach stałego operatora Bergmana, Svena Nykvista, rodzinne gniazdo traci podstawowe skojarzenia, jednak dzięki miękkiemu światłu i przygaszonym, ciepłym kolorom pozostaje paradoksalnie pewnego rodzaju oazą. Nic więc dziwnego, że kłótnię prowadzoną przez matkę i córkę (w tej roli jak zwykle doskonała Liv Ullmann) ogląda się z takim napięciem. Słowa rzucane przez rozgoryczone bohaterki tną powietrze niczym ostrze noża. To pojedynek, który na długo zapada w pamięć widzowi.